wtorek, 30 marca 2010

Nie jesteśmy puszczalskie...

Właśnie oglądałam film dokumentalny przygotowany przez HBO.
Posyłam link jeśli ktoś zainteresowany.
Dla tych co nie mają czasu obejrzeć, w końcu to całe 45 minut w skrócie raportuję.
Trzy dziewczyny, trzy koleżanki: Basia, Iwona i Dominika. Z pozoru normalne licealistki, dobre uczennice, grzeczne córki.
Niby nic nadzwyczajnego gdyby nie fakt, że sypiają z facetami za pieniądze.
Dla kogoś kto widział obie "Galerianki" może to być obraz podobny. Ale mnie bardziej jakoś ten zbulwersował.
To z całą pewnością intrygujący dokument o tym jak młode dziewczyny dla pieniędzy i dobrej zabawy (adrenaliny - jak same mówią) są gotowe pójść do łóżka z obcymi często dużo starszymi facetami.
Temat coraz głośniejszy po sukcesie w/w poprzednika.
Mnie zaskoczyły po raz kolejny komentarze tych dziewczyn. To w jaki sposób postrzegają świat. Jaki mają sposób myślenia, analizowania. Jak same okłamują siebie.

Na pytanie czy są prostytutkami biorąc pieniądze za seks odpowiadają że nie, bo przecież się dobrze uczą, są z dobrych domów.
Za puszczalski uważają koleżanki, które sypiają z facetami nie biorąc za to pieniędzy. Uważają, że takie się nie szanują.
Jezu... Albo ja się zestarzałam szybko, albo z innej bajki żyję. Przecież te dziewczyny są młodsze ode mnie tylko o kilka lat.
Zastanawia mnie gdzie są rodzice. Jak to możliwe, że własne dziecko żyje obok nas podwójnym życiem.
Co lub gdzie zawiniono, że młode, inteligentne dziewczyny czerpią radość i satysfakcję z tego typu zachowań. Traktują to jak dobrą zabawę i dobrze płatną pracę.

Popieram takie filmy. Dzięki nim może choć część rodziców otworzy oczy na to co dzieje się w życiu córki.
Zastanawiam się czy termin prostytucji tak bardzo zmienił swoje znaczenie i funkcjonalność przez wszystkie stulecia.
A może tylko ja jestem z innej bajki...

poniedziałek, 29 marca 2010

Świąteczny nastrój

Dziś jestem w bojowym nastroju. Bojowym, bo walki się dziś nie boję, nawet prowokuję.
Przedarłam się dziś przez dwie księgowe. Moją i Lubego. Ja wiem że kobiety bogu ducha winne, że to tylko prawo i księgowość taka durna, ale przecież same sobie profesję wybrały więc skarżyć się nie powinny. Po świętach zajrzę z polskimi krówkami i zapomną...
No właśnie "po świętach". Się cholera zbliżają susami i przerażają mnie totalnie.
Bo ja świąt nie lubić. Nie lubić i już. Szlag mnie zawsze w nie trafia. A po świętach to ja jeszcze bardziej zmęczona jestem.
Czasem wydaje mi się że z chwilą kiedy przekraczamy dawne granice Polski sieci komórkowe są przeciążone. Setki esemesów i telefonów rodziny do rodziny że CałaJa i Luby nadciągają.
Od kilku lat, kiedy to wyemigrowałam z domu rodzicielki święta kojarzą mi się z oglądaniem. Oglądaniem mnie z każdej strony. Zjeżdża się cała rodzina i ogląda CałąJą z każdej strony. Ciotki, wujki, kuzynki i ludzie którzy przez lata się nie odzywają nagle pałają tęsknotą i chęcią zobaczenia. A ja jak krowa na targu muszę znosić wszystkie "buziaki z trzymanką" jak mawia moja chrześnica, czyli buziaki ze szczypaniem w policzek. Akurat jak ona to robi to jeszcze ma to swój urok, zniosę, ale ciotki mnie... Boże... jak w jakiejś taniej komedii.
Od dwóch lat dochodzi jeszcze rodzina Lubego. No bo przecież już tyle lat ze sobą mieszkamy, że uniknąć świąt z jego rodziną się nie da. Więc jeden dzień u mnie, jeden u niego, bądź na odwrót.
Nic nie mam do jego rodziny. Nawet lubię jego rodziców. Za to siostrę i jej chłopaka uwielbiam. Ale babcie, ciocie, kuzyni i ich komentarze (jaka ładna, jaka mądra, jak do siebie pasują) oraz pytania (kiedy ślub, kiedy dzieci, w ciąży to ty nie jesteś) doprowadzają mnie do szewskiej pasji.
Pamiętam pierwsze wizyty u niego w domu. Mieszkaliśmy ze sobą już dwa lata i spotykałam jego rodziców kiedyś tylko w hipermarkecie. Wiem że się starali ale czułam ich wzrok za każdym razem gdy się odwracałam. Jakby babcie sprawdzały czy umiem jeść widelcem i nożem, ciocie czy znam wszystkie słowa i nie dłubie w nosie.
Teraz się przyzwyczaili. Ja w sumie też. Chyba zaakceptowali. Zresztą wyboru chyba nie mieli.

Ale wczoraj rozmawiałam z rodzicami Lubego na skype i zaprosili moją mamę na święta. Powiedziałam, że zobaczę co się da zrobić ale nie obiecuję.
W sumie chyba nie wyobrażam sobie jeszcze moje mamy z jego rodzicami, przy jednym stole. Znaczy wyobrażam sobie jak by się to skończyło. Po świętach poinformowaliby nas łaskawie gdzie i kiedy mamy się pojawić na nasz ślub.
A na to gotowa jeszcze nie jestem.

No cóż. Jakoś będzie trzeba przeżyć te cztery dni. Odpowiadać na te same pytania najpierw u mnie, potem u niego. Urok świąt...

Jeśli mówisz tylko prawdę, to nie musisz nic pamiętać.

Jeśli mówisz tylko prawdę, to nie musisz nic pamiętać.
Kłamcy to inteligentni ludzie. Przynajmniej dobre kłamczuch miałyby takie być. 
Kilka razy w życiu, spróbowałam kłamać. Ale albo ja za głupia jestem, albo kłamanie to nie moja brocha. Bo ja zapominam szybko. Więc trudno było mi spamiętać co i komu naopowiadałam. I kłamstwo zawsze wyszło. 

Ale znam "inteligentnych" co to "inteligencję" swoją wykorzystać umieją perfekcyjnie. Nagada to głupot tu i tam. Tam rozwinie historię i tak zamota, tak zakręci, że normalny człowiek się gubi. A w dodatku kłamstwo powtarzane staje się prawdą, przynajmniej dla tego człowieka. Powtarzając jedną historię kilka razy, dodając do niej wątki poboczne, zaczyna kłamca inteligentny w nie wierzyć. Przecież tyle razy opowiadając przeżywał tą historię od nowa, że stała się ona dla niego prawdą akceptowaną.Jest jeden tylko warunek. Musi pamiętać całą tą historię i jej wątki. A jak wiemy najlepsza metoda na spamiętanie to powtarzanie, więc kółko się zamyka.


Czytałam kiedyś, że małpy też potrafią kłamać. A małpa istota nie głupia. Więc przyjmując teorię że my od małpy pochodzimy, kłamstwo ciągnie się za nami od prawieków. 

Istnieją kłamstwa i "okłamywanie kłamstwa", czyli wmawianie sobie że kłamstwo nie jest w rzeczywistości kłamstwem (co w rezultacie kłamstwem największym chyba jest). Są więc stwierdzenia: że mijamy się z prawdą, taimy niektóre tylko fakty, że jest to kłamstwo z konieczności, albo okazjonalne ipt., itd.
.


Szkoda, że tyle rzeczy, w które wierzymy okazują się kłamstwem. Bańką która pryska. Śniegiem, który przykrywa psie gówienka a wiosną i tak topnieje.

Ok. Jestem skłonna tolerować kłamczuchów. Uznajmy że jest to pewien rodzaj uzależnienia, tudzież choroby. Nie toleruję tylko kłamstwa w związkach, miłości. 
Tu po raz kolejny wychodzi na jaw moja głupota i naiwność, bo ja tylko czyste, monogamiczne związki uznaję. 
Może kiedyś święta to ja nie byłam i jakaś bajeczka mi się na język nasunęła. Ale nigdy nie okłamywałam partnera. Jak miałam dość, to po prostu mówiłam. Nie wiłam sobie ciepłego, nowego gniazdka obok będąc jeszcze w innym związku. Ludzie, którzy są razem powinni się szanować. A szacunek to przede wszystkim prawda. 
Kiedy coś jest nie tak jak powinno, należy o tym powiedzieć, albo chociaż delikatnie zaalarmować. A nie być z kimś, a myślami obok. 
Prawda boli, ok. Ale lepszy chyba taki ból niż rozczarowanie. A rozczarowanie to jeden z efektów ubocznych kłamstwa.

Mam czasami ochotę rozszarpać ludzi, którzy się oszukują, zdradzają, kłamią i mówią jeszcze, że to dla dobra drugiego. 
Jak bardzo można okłamać siebie? Bo to chyba nie jest próba usprawiedliwienia... 

Nigdy nie wiem co mam robić w takich sytuacjach. Kiedy widzę jak ktoś mi bliski oszukuję kogoś kto też mi jest bliski. Po czyjej stronie stanąć? Czy w ogóle się mieszać?
Jak pomieszam można że jeszcze bardziej namieszam, a jak dojdzie co do czego to będzie że ja namieszałam... 


 I biorąc czyjąś stronę znowu na najgorszą wyjdę. :(
Może jak wyrzuciłam to z siebie to coś sensownego wymyślę... 
A ponoć faceci to świnie. A ja w okół siebie mam tylko "złe" kobiety. 
No cóż 21-wiek. Teraz i kobiety mają skoki w bok. Szkoda tylko że zaraz obok mnie skaczą. 
Ja to mam szczęście. Szlag mnie trafi.... !!!!


No, wywaliłam z siebie trochę balastu... idę sobie zrobić kawę... 


Biorąc pod uwagę powyższe, chyba wolę być głupia niż kłamać.
 

czwartek, 25 marca 2010

damsko-męskie potrzeby fizjologiczne

Na prośbę  tamiriana przestałam się na chwilę migdalić. Nowy a już się stęsknił. Albo zazdrosny? ;)
Chociaż on. Dobre i to. :P
Ku rozpaczy Lubego pobiegłam do klawiatury... :D
Ok, ok. Nie będę koloryzować i kłamać bo nie umiem. ;) Nie chciało mi się pisać ostatnio. Nie że z waszego powodu, ale jakoś czasu i motywacji mi brakło.
Czasu też. Głównie dlatego że wiosna u nas zawitała na dobre i tyle roboty miałam przez tydzień z tego powodu.
Słonko świeci pięknie przez cały dzień więc zajęta byłam upajaniem się promieniami zbawiennymi dla mojej spragnionej energii słonecznej duszy. Dodatkowo prowadziłam bardzo ważne badania co rośnie w ogrodzie i obok niego, bo jeszcze wiosną tegoż miejsca nie widziałam. Odkryłam żabę!!! W centrum stolicy Słowacji. Miastowa to żaba była, bo jak każda stoliczanka strasznie się spieszyła i czmychła szybko dalej. Może na zakupy pognała.
Wieczorami natomiast musiałam otworzyć oficjalnie sezon grilowania i jako gość honorowy i gospodarz zarazem dużo sił i energii mnie to kosztowało.
Wczoraj udałam się za to z Lubym na wieczorny spacer. Tyle tylko że nasz spacer przypomina zwolniony sprint, więc pół miasta wzdłuż i wszerz przelecieliśmy w tempie błyskawicznym. Zadyszki dostaliśmy więc przerwę zrobiliśmy i skoczyliśmy do knajpki na piwo. BEZ SOKU, bo na słowacji soku do piwa na szczęście nie dają.
Ale nie o tym chciałam.
Zawsze twierdziłam że chłopi to flejtuchy. Ale nic bardziej mylnego.
Baby potrafią dopiero sajgon z toalety zrobić. Nie dość że zawsze kolejki potworne, bo przecież parami trzeba chodzić, to jeszcze burdel nie z tej ziemi. Kibel zapchany, podpaski i tampony walają się po podłodze, nie mówiąc już o papierowych ręcznikach tworzących wyjątkowy dywan przy umywalce. Przykry widok. I pomyśleć że taki pierdolnik robią te uśmiechnięte damulki co to bułkę przez bibułkę.
Szlag mnie zawsze trafia w takich miejscach. Tortura. Czasem więc wstyd mi za moją płeć...
:(
Więc teraz anegdotka z czeskiego języka.
Po czesku toaleta to zachod. Zaprzyjaźniony Czech opowiedział mi kiedyś jak pojechał na targ do Polski. Zachciało mu się odwiedzić przybytek gdzie potocznie i król piechotą chodzi, więc spytał mile wyglądającego sprzedawcę: gde je zachod, prosim vas?
Uczynny mężczyzna wskazał mu kierunek gdzie słońce zachodzi. Znajomy przeszedł pół miasta i zachodu nie znalazł. W desperacji nawilżył jedno z drzew rosnących po zachodniej części miasta.
:D
Swoją drogą Polacy też łatwo w Czechach nie mają. Bo oznaczenia u nas popularne czyli kółko i trójką nie mają racji bytu u naszych sąsiadów. Nie egzystują. Są za to dámy i paní. Ok. Czyli my kobiety możemy wybrać czy czujemy się jak damy czy jak panie. A co z facetem?
Czesi za to nie mogą pojąć dlaczego to kobieta jest kółeczko a mężczyzna trójkącik  i często trafiają w nieodpowiednie miejsce. No cóż. Bywa. Ponoć dobry gospodarz do domu nosi...
Miłej nocy...

poniedziałek, 22 marca 2010

słodko-gorzkie alkoholowe mrzonki

Spokój!!!
Przeszły już moje huśtawki nastrojów, melancholia, rozbicie...
Cisza we mnie nastała i pokój...
:)
W końcu od paru miesięcy możemy nacieszyć się spokojem w domu.
Przez kilkanaście tygodni zawsze ktoś z nami mieszkał. Na doczepne. Teraz używamy sobie wolności we dwoje.
Miło jest wrócić po pracy, siąść obok siebie i w ciszy lub nie poprzytulać się. Gdybym lubiła to nawet w majtkach samych lub bez bym mogła po domu biegać, bo nowe rolety mamy. Ale widok z okna na całe miasto nocą tak piękny że nawet spuszczać się ich nie chce.
Tym bardziej, że uwielbiam być budzona przez pierwsze promienie słońca rano. Właśnie pod tym względem wybrałam pokój na sypialnie.
Bajka.
Więc siedzimy sobie obok siebie i popijamy słowackie piwo. Polskie zapasy alkoholu się pokończyły. No nic. To też daje radę.
Tak sobie myślę...
Dlaczego mówi się że kobiety to słodkie trunki wolą.
Jeśli tak jest to chyba ja nie jestem stu procentową kobietą. Ze słodyczy to ja kawa słodka i golonka... ;)
Piwa słodkiego czy też słodzonego sokiem nie znoszę i nie tknę. Ale Luby jak najbardziej.
Wina słodkiego też nie, tylko wytrawne lub kompromis z Lubym czyli półsłodkie lub -gorzkie.
Nalewek, koniaczków, i innych specyfików w tym słodkiej wódki to ja nie bardzo. Chyba że z grzeczności.
Uwielbiam za to gorzkie piwo, dobrą whiski i wszystko co gorzkie. No i silne oczywiście.
Bo ja mało ekonomiczna jestem. Mogę pić równo z chłopem i jakoś mnie ciężko trafia. W życie swym krótko-długim raz się spiłam i to przez trzy łyki słodkiego wina... Ale o tym kiedy indziej.
Pić mogę i nic...
Jak już mnie coś złapie to potem koniec, przełknąć nic nie mogę. Dlatego nie wiem co znaczy urwany film.
No cóż... życie nie jest łatwe...
Miłej nocy wszystkim życzę...
Ja idę się dalej migdalić... :D

niedziela, 21 marca 2010

wygrać... przegrywając...

Po długim niezaglądaniu, zajrzałam. Na NK.
Jakoś przeszło już wszystkim wielkie bum na ten serwis. Chyba się wszystkim znudziło zaglądanie do życia starych znajomych. W sumie mnie też.
Ale zajrzałam. I odebrałam skrzynkę pełną wiadomości od ludzi, którzy nie raczyli odzywać się przez lata.
Zabawne jak szybko można stracić kontakt. Wystarczy parę miesięcy, tygodni niewidzenia i proszę... Słuch zaginął... Pozostaje tylko NK.
Nie wiem tylko czy to dobrze czy źle.
Od czasu jak wyjechałam z Polski z mojego życia prysło wielu ludzi.
Jakoś nie było o czym gadać. Bo oni właśnie z emigracji wrócili, ja wyjechałam.
Czasem kiedy jestem w Polsce, ludzie, z którymi kiedyś przegadałam noce i dnie nie mają co mi powiedzieć. Życie popłynęło szybko. Uciekło przede mną. Ich życie. Bo moje się po woli (według ich opinii) toczy.
Usłyszałam nawet kiedyś, że nie zrozumiem. Bo nie mam męża, dzieci... Nie mam ich kłopotów.
No i co z tego... Przecież mam swoje. Męża może nie ale za to stałego od paru dobrych lat faceta. A że mężem nie jest, jakoś nie narzekam.
Wkurzają mnie pytania o ślub. Komentarze, że już tyle lat, razem, na kocią łapę (ciekawe skąd się wzięło to określenie).
Może ja nienormalna jestem. Bo u nas to nie on, tylko ja ślubu nie chcę.
Jakoś nie czuję potrzeby.
Żyjemy razem tyle lat. Jak mąż i żona. Wszystko co mamy, robimy jest wspólne. I jakoś nie tęsknie za białą suknią, całym cholernym weselem... Kolejny papier też mi jakoś nie potrzebny.
Jeżdżąc po weselach i ślubach wśród znajomych i rodziny odczuwam dyskomfort, nie z powodu nie przeżycia tego WYDARZENIA, ale raczej z powodu tych głupich pytań, kiedy my.
Ok, oni chcieli, potrzebowali, mają. Ja nie muszę.
Czemu tak ciężko to ludziom zrozumieć, że w dzisiejszych czasach to już nie jest obowiązek.
Ślub staje się imprezą dla rodziny. To komentarz jednej ze "szczęśliwych" spłukanych panien młodych. Żeby dali jej spokój.
Wesele nie gwarantuje szczęśliwego pożycia, związku do końca życia. Ktoś wymyślił przecież rozwód i nie jest on już tak wielką moralną tragedią jak kiedyś.
Nawet po ślubie się ludzie rozchodzą...
Ja się więc po raz kolejny wypisuję z klubu.
Ale że z powodu braku w dowodzie stanu zamążpójścia jestem gorsza, mniej doświadczona, mniej dojrzała... Paranoja... :)

Ale miało być nie o tym. O związkach i przyjaźni. Czyli kontaktach damsko-męskich. Znalazłam komentarz na NK.
"Czyli jednak przyjaźń damsko-męska nie istnieje?"
Już chciałam protestować... Bronić że nie... Ale się zastanowiłam...
Owszem. Kiedyś stanowczo twierdziłam, że istnieje. Że jest możliwa czysta i nie skalana podtekstami.
Przecież zawsze dawałam facetom etykietki: kolega, przyjaciel, potencjalny narzeczony i partner seksualny. I co najważniejsze, zawsze się trzymałam tych półek. Jak już ktoś dostał karteczkę Kolega to wara mu było (i mnie też oczywiście) od mojego tyłka i serca.
Zresztą zawsze jakoś bardziej ceniłam sobie przyjaźń męską. Była bardziej obiektywna i czysta. Z kobietami jakoś ciężej mi szło.
Ale o tym kiedy indziej...
ZAWSZE się trzymałam zasad. Nigdy nie sypiałam z przyjaciółmi. Ważniejsze było dla mnie to co stracę, niż to co mogę mieć przez jedną noc. I jakoś zawsze szło po mojej myśli.
Do czasu.
Raz mi nie wyszło.
Poznaliśmy się w pracy. On miał dziewczynę, jak byłam zakochana po uszy w innym. Kiedy drastycznie skończył się mój "idealny" związek, bez wahania przyjęłam propozycję pracy w nowym oddziale 300 km od domu. Spakowałam się i wyjechałam.
Wynajęliśmy wspólnie mieszkanie. Ja, on, koleżanka i kolega. Tworzyliśmy zgraną paczkę. Dobrze się nam razem mieszkało, tym bardziej że nikt nie ingerował w życie drugiego.
Zaprzyjaźniłam się z nim. Ufaliśmy sobie i świetnie czuliśmy się w swoim towarzystwie. Od razu dostał plakietkę: przyjaciel. I był świetnym kumplem i przyjacielem. Kiedy rozstał się z dziewczyną, chodziliśmy razem na podryw. Jakoś dobrze nam szło, kiedy byliśmy razem. Fakt, na początku stwarzaliśmy wrażenie pary ale szybko rozwiewaliśmy te złudzenia. Przez kilka lat do głowy by mi nie przyszło, że coś oprócz przyjaźni może nas łączyć.
Pomagaliśmy sobie w podbojach. W pracy tworzyliśmy idealny duet. Po pracy świetnie się rozumieliśmy. W odpowiednim momencie dawaliśmy sobie przestrzeń na nowe związki. Nawet polubiłam jego chwilowe dziewczyny.
Raz popełniliśmy błąd. Po jednej z alkoholowych imprez wylądowaliśmy w łóżku. W ostatnim momencie się wycofaliśmy. Ale potem już nie było tak samo.
Wiedzieliśmy, że w głupi sposób straciliśmy coś bardzo cennego. Zostało gdzieś za drzwiami sypialni. I już nie chciało z powrotem.
Weszło za to coś innego i siedziało między nami.
Próbowaliśmy o tym rozmawiać, ustalać coś od nowa ale to coś już po prostu zostało.
Wtedy intensywniej zaczęliśmy szukać nowych partnerów. Pojawiali się i znikali.
Chyba wiedzieliśmy dlaczego...
Wtedy te próby jakoś zaczęły też dziwnie boleć.
Uciekaliśmy. Służbowe delegacje, wyjazdy... Ale zawsze wracaliśmy...
Zawsze najlepiej, choć najbardziej boleśnie było obok siebie.
Kiedyś postanowiliśmy się w końcu przespać. Myśleliśmy, że to jakoś zmniejszy napięcie.
Nie pomogło...
Cały czas było to coś między nami. Wiedzieliśmy, że spieprzyliśmy coś bardzo dla nas ważnego.
I głupio myśleliśmy, że można to odbudować.
Nie wyobrażałam sobie go jako partnera. Nie jego. Przecież był moim najlepszym przyjacielem. I ta przyjaźń była dla mnie najważniejsza.
Wiele miesięcy się męczyliśmy.
Nie potrafiliśmy odejść. Nie potrafiliśmy zostać z czystym sercem.
Próbowaliśmy udawać, ale nie wychodziło to najlepiej.
Każde z nas było przeciwieństwem tego kogo szukaliśmy... Walczyliśmy więc z tym co było...
I przegraliśmy... wygrywając...

Dziś jesteśmy szczęśliwi. Nasz związek jest okupiony niestety miesiącami nie potrzebnego cierpienia. Chociaż może dzięki niemu jesteśmy dziś na tym etapie a nie innym. Nauczyliśmy się siebie kochać...
I znowu jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi...

Dalej wierzę w przyjaźń damsko-męską. Musi istnieć. Może po prostu my byliśmy sobie przeznaczeni?..
Teraz wiemy, jak ciężko jest walczyć o uczucie. Wiemy też jak ciężko jest też stworzyć udany związek.
Nas połączyła przyjaźń. Związek na przyjaźni jest inny. Kiedyś zaczynałam od seksualności, od pociągu... Przyjaźń przychodziła później.
Teraz zaczęłam od końca. Najpierw przyjaźń.
Czy czegoś żałuję? Nie. To co mam jest zbyt piękne i cenne by to stracić.
Idealni nie jesteśmy. Ale każdego dnia, na nowo uczymy się siebie.
Jak na razie nieźle nam idzie...
Trzymajcie więc kciuki ;)

sobota, 20 marca 2010

rozmazane oczy cz.2

Wydawałoby się, że są idealni. Że są jak para butów. Bez drugiego tracą urok i funkcjonalność. Nie można przecież chodzić w jednym bucie. Inny do niego też nie pasuje.
Była teraz jak zgubiony but. Bezradna, niepotrzebna, nie do pary. Sama. Odstawiona na półkę ze złamanym sercem jak obcasem.
Co zrobiła, albo czego nie zrobiła, że stała się mu niepotrzebna. Gdzie uciekła magia i miłość o której zapewniał przy nocach skąpanych w czułości.
Czy można było dotknąć tyle razy, kochać nie kochając, karmić bajkami i uciekać wzrokiem w drugą stronę. Jak można żyć obok, nie wchodząc do domu.
Teraz wie że on zawsze stał w progu. Jakby czekając na kogoś kto jeszcze nie przyszedł. A kiedy się zjawiła po prostu oddał klucze i zabrał szczoteczkę.
Bez wyjaśnień i usprawiedliwień. Z cichym przepraszam. Nie była pewna czy chciałaby usłyszeć za co i dlaczego. Nic by to nie zmieniło. Albo zmieniło by wszystko. A ona chciała tego co było kiedyś. Chciała poprzesuwać wskazówki zegara. Wrócić... Ale czy na pewno chciała by wrócił on.
Chciałaby wymazać go z siebie. Chciała by jej skóra zapomniała jego dłonie, by jej usta zapomniały jego smak, by jej umysł zapomniał wszystkie słowa. Ale pamiętała...
Pamięta jak starannie i powoli zamykał drzwi. Pamiętała klamkę powoli unoszącą się do góry.
Pamiętała twardą podłogę która przytulała ją gdy wyszedł. Dywan który kołysał próbując ukoić szloch.
A może po prostu ona była głupia. Że po latach niewiary uwierzyła.
Rzuciła się w ramiona i spadła na twarz obijając sobie i serce i ciało.
Teraz zostały tylko blizny...
- Dzwonili i prosili o przesłanie prezentacji, najlepiej do końca tygodnia. Czy ty w ogóle słuchasz co od 10 minut mówię. - spytała rozdrażniona Magda.
- Pewnie, że słucham. Tylko cholernie mnie dziś głowa boli. Przepraszam. Jak prezentacja?
- Dla tej firmy z Płocka. Masz?
- Mam. Zaraz poślę.
- Ok.
Co czuła patrząc na Magdę, szczęśliwą mężatkę. Zazdrość, że jej się udało, złość, że ją ktoś kocha czy litość, że pewnie i tak ją zostawi...
Najbardziej nienawidziła się za to co z niej zrobił. Rozgoryczoną, zgorzkniałą, porzuconą kobietę. Która udaje. Świetnie udaje, że żyje.
To było najgorsze. Że teraz potrafiła tylko udawać. Jej życie było egzystencją... Plagiatem powielanym każdego dnia.

piątek, 19 marca 2010

na smutno

Cały dzień coś we mnie siedzi. Jakaś klucha. Męczy mnie tak cały dzień.
Odbiera mi możliwość koncentracji. Nie mogę się skupić, nie mogę jeść.
Cała jestem dziś do dupy.
Chodzę z kąta w kąt, zabieram się za sto rzeczy nie robiąc przy tym nic i nie mogę się odnaleźć.
Błądzę tak dziś cały dzień.
Coś mnie ściska i próbuje wycisnąć łzy. Ale i na płakaniu nie mogę się skupić.
Ktoś kiedyś napisał: "Jestem pęknięta jak zegar." Dziś ja jestem pęknięta. Dużo we mnie dziś rozdarcia i smutku. Bronię się wszystkimi możliwościami przed płaczem. Bo ja płakać nie lubię.
Kiedyś łzy były dla mnie oznaką słabości. A na słabość pozwolić sobie nie mogłam. Przecież musiałam być silna.
Słabi zawsze są słabi. Silni zawsze przetrwają. Teoria Darwina?
Więc musiałam być silna. Dla siebie i dla niej. Wiedziałam że uśmiechając się do nas, za jej oczami kryje się strach, rozczarowanie, poczucie obowiązku. Więc obie udawałyśmy, że się nie boimy. Że jesteśmy twarde i niezniszczalne.
Okazywanie uczuć było dla mnie słabością. Na którą nie mogłam sobie pozwolić. Mój płacz, głupie problemy nastolatki byłyby kolejnym zmartwieniem dla niej. A tych miała pod dostatkiem.
Zaciskałam więc zęby i szłam dalej.
Przez lata nie płakałam. Jeśli już to w ukryciu. Pewna że nikt nie wejdzie, nie zobaczy.
Przez lata nie umiałam okazywać uczuć. Nie potrafiłam powiedzieć kocham, lubię, przepraszam.
Dziś wiem, że tymi barierami, blokadami krzywdziłam siebie i najbliższych. Wyrządziłam więcej zła niż dobra.
Nie wierzyłam że można mnie kochać. Jak skoro sama nie kochałam siebie.
Nawet nie pozwalałam się kochać. Po co? To uzależnienie, więzienie...
Broniłam się przed miłością każdym znanym mi sposobem. A było ich wiele. Zawsze wygrywałam.
Raz przegrałam. Poległam...
Nie pomogło nic.
Nauczył mnie dotykać. Nauczył kochać. Mnie. Jego. Nauczył być kochaną.
Było mi ciężko. Zrozumieć, pokochać, zaakceptować. Teraz wiem, że życie to kompromisy. Że związek to zrozumienie i kompromisy. Że nie można żyć bez miłości. Że nie można kochać nie kochając siebie.
Dziś wierzę. Kocham. Jestem kochana.
Jestem silniejsza. Ale i słabsza. Uzależniona.
Kiedy go nie ma obok, nie ma części mnie.
Boję się że nie potrafię już żyć bez jego miłości.

Pogodynka


"Pogodynka"

Czasami myślę, że jestem jak pory roku.

Czasem zimna, jak sniegi w styczniu,
swym tchnieniem zamrażam swe uczucia, tak łatwo jak grudzień jeziora w lodowiska.
Nie zważając na to co czujesz ranię twe sercę soplami ze swych jesiennych łez.

A ty jak taka "moja Marzanna" roztapiasz wszystko i sprawiasz, że znowu rozkwitam.
Dla Ciebie...
Wypuszczam kolejne pączki tej naszej miłości i staję się romantyczna.
Nawet ptaki namawiam by świergotały w rytm naszych serc.

Zatracam się w tej miłości tak głęboko, iż nadchodzą gorące dni lata.
W słonecznej gorączce doprowadzam nasze ciała do wrzenia, a serca aż płoną z miłości.
Ukazuję ogrom swego uczucia w słupku rtęci, mierząc go w stopniach Celsjusza.

Porażenie słoneczne serca leczę melancholią jesieni.
Staję się sentymentalna.
W ulewie z moich rozterek zakładasz swe różowe kalosze i do wiederka mopem zbierasz moje kryształowe łezki.
Jedną po drugiej.
Zbierasz suche liście z moich wspomnień a potem układasz je w ogromne serce i napis "Kocham".

Brniesz rok po roku z tym swoim uśmiechem.
Przetrzymujesz chłód zimy i gorąc lata.
Jesteś przy mym wiosennych rozkwitaniu i przekwitaniu jesieni.
Kroczysz dumnie i wciąż powtarzasz, że mnie kochasz.
Prawię Ci wierzę.
Bo tylko miłość utrzyma Cię przy mnie...
No i Twój optymizm.
To, że wciąż liczysz na anomalia pogodowe.
Bo przecież tą moją zmienność kochasz...

z dedykacją dla D.    :*

czwartek, 18 marca 2010

Od paru dni szukamy nowego domu.
Nikt nas nie wyrzuciła, nie wyrzuca i wyrzucić nie zamierza ze starego.
Więc co? Popsuł się piec. Junkers. Trzeba wymienić.
Niby nie problem. Zresztą i tak właściciel płaci. Ale od paru tygodni jest we mnie jakiś niepokój. Coś mi się po głowie pałęta o przeprowadzkach.
Bo ja uzależniona od przeprowadzania się jestem. Przez pięć lat zmieniałam mieszkania średnio 2-3 razy do roku. Zmieniając mieszkania, miasta, kraje zawsze dostawałam nowego kopa, nowej energii. Podnosiłam cele i osiągałam je.
Ja chyba nie potrafię tak w jednym miejscu, normalnie. Muszę ciągle coś nowego. Inaczej choruję 
Na postanowienie przeprowadzki pracowało wielu: piec, całkowicie urządzone, umeblowane mieszkanie w którym nie ma co już planować i projektować oraz moja dziwna chandra, która pałęta mi się u nogi od kilku dni i tylko czeka aż na nią spojrzę a dla mnie jest oznaką głodu... do nowego.Nawet rozpakowałam już wszystko z ostatniej przeprowadzki. 
Powiedziałam wczoraj Lubemu o swoim pomyśle z nadzieją że choć jedno rozumne z nas będzie. Ale nie, nadzieja matka mądrych inaczej. Się drań ucieszył i do 24 zamęczaliśmy oczy przeglądając mieszkania i domy do wynajęcia.
Więc się przeprowadzimy... A co?!!

odmiana wulgaryzmów

Praca w międzynarodowej firmie z pracownikami z kilku krajów ma wiele korzyści.
Można się nauczyć języków, poznać kultury innych itp. Można się też uśmiać.
Pomijając moje wpadki z odmianą słów, czerpię nieopisane tony pozytywnego nastawiania ze słuchania Czechów i Słowaków starających się mówić po polsku.
Rozmawiałam dziś z jedną z moich pracownic na temat jej pracy i celów.
Jakoś tak zeszłyśmy na temat opierdalania się i nas.
Ja już tak mam, że jak jestem zdenerwowana to opierdalam za opierdalanie się po polsku. Po czesku i słowacku jakoś ciężko mi się w nerwach skupić.
Pracownicy więc znają słowo opierdalać za coś i jak to bywa z każdym przekleństwem w cudzym języku bardzo im się podoba.
- K. pamiętaj że jak nie zrealizujesz planu tygodniowego to nie tylko ja Cię opierdolę ale i prezes co przyjedzie w wizycie w poniedziałek.
- Wiem... - smutna mina K.
- A jak wiesz mój opierdal w porównaniu z opierdalem D. to nic. Wiesz jak D. potrafi opierdalać.
- Nie wiem. Mnie D. jeszcze nie pierdolił...
Tu mój histeryczny śmiech przez całe 15 minut a głupia mina K.
Wolna odmiana przekleństw czasami kończy się bólem brzucha...

środa, 17 marca 2010

Pojechali!!!
Wczoraj!!!
Padłam zaraz po pracy na twarz prawie w przedpokoju i odetchnęłam z ulgą. Przeżyłam.
Zdecydowanie, czyjeś dzieci to najlepsza antykoncepcja. Odechciało mi się na ładnych parę miesięcy.

niedziela, 14 marca 2010

gremliny atakują...

Cały weekend bawię się w dobrą gospodynię.
Przyjechali znajomi. Fajnie. W końcu ludzi zobaczę i po ludzku pogadam. A w każdym razie po polsku.
Tylko że nie przyjechali sami. Zabrali ze sobą potomstwo swoje.
Boże!!! Jak ja się cieszę, że jeszcze bezdzietna jestem. Łeb mi nawala od jakiś 38 godzin i kilkunastu minut. To wprost zadziwiające jak głośne i wysokie dźwięki mogą wydawac z siebie tak małe istoty.
Zawsze lubiłam dzieci. Ale kaczki, konie, mrówki i ptaszki też lubie. Ale w umiarze. Chyba to jednak znak, że instynkt macierzyński się jeszcze we mnie nie obudził. Chociaż ciocią dobrą jestem. Tylko że bawi mnie ta rola przez jakieś 5-10 godzin. Teraz szału dostaję.
Zamknęłam się w sypialni pod pretekstem BAAARDZO WAŻNEGO meila służbowego i łapię powietrze i ciszę garściami.

Ja już po 11 godzinach pękłam.
Rano o 5,25 obudziły mnie dwa szkraby z tekstem że one chcą Teletubisie. Skąd ja mam wytrzasnąc te potworki w śmiesznych strojach w środku nocy?
No skąd???
Czy już rozumne, choc małe istoty nie mogą pojąc że ciocia wczoraj do trzeciej nad ranem piła wino i słuchała z ich mamusią disko polo na You tube?
Myjąc zęby Luby spojrzal na mnie z nad swojej szczoteczki i plując pastą spytał czy chcę miec dzieci, już, teraz. Bo on mimo wieku chyba jeszcze nie czuję się odpowiedzialny.
Pewnie że jeszcze nie.
Może kiedyś... Jak coś złego zrobię i będę chciała odpokutowac, światu się przysłużyc. Może wtedy  wychowam jakieś rozpieszczone potworki.

Dziś wybraliśmy się do sklepu. Ja głupia i naiwna myślałam że choc to trochę wymęczy te brzdące.
Po dwóch godzinach szykowania, ubierania, rozbierania, siusiania, znów ubierania wyruszyliśmy z domu. W sklepie to była porażka. Szał. Jak gremliny po polaniu wodą. Horror.
Wróciłam do domu bez zakupów po które się tak naprawdę wybraliśmy ale za to z kilogramami mamby, żelowych misi i jakiś batonów.
Padłam zmęczona na kanapę a one że chcą się bawic w berka. Między moim kwiatkami!!!

Najgorsze jest to, że mimo wsztstko lubię te dzieciaki. Mają w sobie jakiś urok i magię, Wywołują we mnie tęsknotę za dzieciństwem i beztroską.

Ciekawe jak wygląda życie ludzi mających sześcioro dzieci. Czy ktoś ich zaprasza w gości? Czysą na tyle odważni by wyruszyc w taką misje?

Najmłodszy gośc zażyczył sobie właśnie kisielu.
Luby pojedzie, kisiel kupi a mnie duuuużą butelkę wina. Jak ma mnie bolec głowa i jutro to chociaż z powodu kaca.

sobota, 13 marca 2010

Życie

Obudziłam się rano i przez pół-zamknięte powieki zobaczyłam słonko. Co z tego że jeszcze śniegu trochę zostało... Nie będę czepiać się szczegółów.
Obudzona i dziwnie wypoczęta z kubkiem kawy wybiegłam przed dom zapalić papierosa. A tam ptaszki ćwierkały i krzak przed domem pierwsze pączki listków wypuści. Rewelacja.
Dlatego oficjalnie i wbrew pozorom oświadczam że wiosna idzie.
A wiosna mi zawsze z życiem, narodzinami się kojarzy.
Z tego powodu jeden z moich ulubionych wierszy.




Życie jest szansą, schwyć ją.
Życie jest pięknem, podziwiaj je.
Życie jest radością, próbuj ją.
Życie jest snem, uczyń je prawdą.
Życie jest obowiązkiem, wypełnij go.
Życie jest grą, zagraj w nią.
Życie jest cenne, doceń je. 
Życie jest bogactwem, strzeż go. 
Życie jest miłością, ciesz się nią.
Życie jest tajemnicą, odkryj ją.
Życie jest obietnicą, spełnij ją.
Życie jest smutkiem, pokonaj go.
Życie jest hymnem, wyśpiewaj go.
Życie jest walką, podejmij ją.
Życie jest tragedią, pojmij ją.
Życie jest przygodą, rzuć się w nią.
Życie jest szczęściem, zasłuż na nie.
Życie jest życiem, obroń je.

Matka Maria Teresa z Kalkuty.

Będę się dziś znowu cieszyć życie i wszystkim wkoło. Zamierzam skakać i śpiewając wszystkim ponurakom w twarz drwić z nich a korzystać z tego co mi się trafiło.

piątek, 12 marca 2010

z miłości

HURA!!!
Właśnie się dowiedziałam!!! Przed chwilą dosłownie dzwonili!!! Sikam ze szczęścia po majtkach i podskakuję na krześle tak wysoko, że sobie tyłek o oparcie obijam...
Będzie żył. Naprawdę.
Będzie żył choć straciłam już nadzieję. Choć ze łzami się żegnałam...
Naprawią mojego HaPeczka.
Jestem szczęśliwa.
Staram się nie całować obcych facetów, ale tego cudotwórcę co go do życia przywrócił obśliniłabym całego.
HaPeczek kochany po kilku operacjach, transfuzjach i przeszczepach powróci do mnie cały i choć na rekonwalescencji, to jednak.
Strasznie się cieszę.

Swoją drogą, to zabawne jak się człowiek przywiązuje do rzeczy.
Wczoraj przeczytałam o Chińczyku, który tak był przywiązany do swojej poduszki, że się z nią ożenił. Poduszka była Made in Japan ;)
Ok, to już hart core.
Ale często przywiązujemy zbyt dużą wagę do przedmiotów.
W ramach swojej obrony od razu zaznaczam, że mój związek z HaPeczkiem to inny rodzaj metafizyki. Przecież to moja trzecia ręka. No i w pracy pomaga. Zarabiał na siebie. oooo

Nie rozumiem tylko ludzi którzy z przedmiotów robią pamiątki po kimś. Tak jakby miały nam te rzeczy zwrócić utracone uczucia, ludzi. A przecież to niemożliwe...

"Sentymentalna śmierć"

  sentyment
do miejsc i rzeczy
jest jak budowanie
pomników wspomnieniom

zmaterializowanie
wspomnień o kimś
jest jak desperacka
próba zatrzymania czasu

czwartek, 11 marca 2010

Neurologiczna przypadłość

Tak mi się dziś przypomniało... 
Odnośnie tych rowerów... 
Chyba jednak muszę zrobić coś więcej... 
 
"Neurologiczna przypadłość"
Zamknęłam krwiobieg swojego życia

Trzy narządy i równe bicie moich kroków

I płynę z dnia na dzień w czerwonym kubraczku

I krzepnę
I stygnę
Nie wierzę

Co tydzień upuszczam trochę krwi w przydrożnym barze
by smutek nie zepsuł jej do końca

I brak we mnie nadziei na transfuzję

Najwyżej na transplantację narządu na inny dom

Rower i strupy...

W czasie mojej wirtualnej nieobecności słońce świeciło nad moją emigracyjną mieścinom.
Dobrze... Przynajmniej choć częściowo rekompensował mi się los za cierpienia związane z brakiem mojego HaPeczka.
A że słońce motywuje, Luby wpadł na jeden z tych swoich genialnych pomysłów. ROWER!!!
Tak, tak... że ja i on i rower, że dookoła miasta. Że dookoła i z nim to rozumiem. Ale na co do cholery jeszcze dwa koła (miałam napisać dwa pedały ale bałam się posądzeń o sami wiecie co).
Bo ja rowery owszem bardzo lubię. Ale już nie czynnie. Popatrzeć lubię jak jeżdżą.
Sam fakt, że Luby proponuje to już nie lada zaskoczenie. Bo Luby to piłkarzem jest biernym. Gra w piłkę nożną biernie. Pilotem przed telewizorem. Czasem czynnie na play station  ale to się wtedy zmęczy na jakieś pół roku porządnie.
I sobie te rowery wymyślił. W sumie to mu się nie dziwię bo z powodu mojego offline prześladowałam jego osobę bezustannie gadając. Pewnie pomyślał że świst wiatru przy jeździe zagłuszy moje gadanie...
Ale los chyba jednak mnie lubi, bo dziś rano, wstając, pogodzona z koniecznością jazdy na rowerze zobaczyłam... ŚNIEG!!!
Znowu pada!!!
Albo w końcu. Bo tu u nas to śnieg tylko przez pół tygodnia był a potem tylko coś tak trochę... A tu proszę!!!
Może nie cieszy mnie fakt samego śniegu ale perspektywa nie muszenia jeździć na rowerku.
Obudziłam więc Lubego rano z lisią miną na twarzy, po czym wyraziłam ogromną chęć jazdy na rowerze ale też jeszcze większy żal z powodu padającego śniegu. Przecież zimowych opon nie mamy. :)
Że Luby zmarźluch większy niż ja. Wyjrzał przez okno, ocenił szybko sytuację i obiecał wynagrodzić mi to kiedy już będzie ładna pogoda.
Nie szkodzi. Przynajmniej o parę dni mi się odwlecze.

Jakoś specjalnie nie przepadam za jazdą na rowerze od czasu jak mój brat zdarł sobie połowę skóry przy okazji jednej z przejażdżek.
Pamiętam jak po kryjomu wyciągnął rower z "komórki" za domem. Rower niby nic groźnego.
Ale ważne żeby miał hamulce.
Ale Brat ryzykant był zawsze. Więc na co mu hamulce.
Adrenalinę chłopak lubił więc wybrał najbardziej stromą górkę i ku rozpaczy mojej i kuzynek rozpędzony ruszył niczym Hołowczyc (nie jak Kubica, bo w tamtych czasach Kubicy jeszcze nie było; znaczy był ale jeszcze nie jeździł tak szybko... mniejsza z tym...).
Opowiadał potem, że w połowie zorientował się, że jednak samymi nogami nie wyhamuje, niestety tak jest tylko w bajce o Flinstonach. Miał więc dwie możliwości:
rozbić się na wielkim betonowym płocie od ogrodu księży
albo
hamować ciałem. Wybrał opcję, która wydawała mu się najmniej bolesna, czyli hamowanie ciałem. Hamował i wyhamował.
Trzeba tylko zaznaczyć, że było lato i ubrany był w krótkie szorty oraz podkoszulek. Nie trudno się więc chyba domyślić, że całkiem bez szwanku nie wyszedł. Zdarł sobie (dosłownie) skórę z połowy ciała. 
Rezultat był taki że całe wakacje chodził z obdartą lewą stroną twarzy, obdartą lewą ręką i lewą nogą. Wyglądał komicznie i tragicznie zarazem.
Mało tego strupy nie chciały się goić. Szło im to wyjątkowo topornie. Przewidywaliśmy jakieś blizny do końca życia.
Ale że chłopak kreatywny i pomysłowy, choć bardziej z przypadku, postanowił temu zaradzić.
Byliśmy kiedyś nad jeziorem. Choć to chyba jakiś sztuczny zbiornik był i kąpać się w nim ze względu na brudną wodę nie można było. Ale można było podziwiać ryby. Pływające do góry brzuchem.
W pewnej chwili podziwiać można było też mojego brata spokojnie pluskającego się w wodzie. Mama była przerażona. Przewidywała chyba ze sto infekcji i chorób, które przedostały się przez rany/strupy z wody i co za tym idzie tragiczny koniec.
Ale mój brat wyszedł z wody prawie cało. Wyszedł bowiem bez strupów. WSZYSTKIE się odmoczyły w wodzie i odpadły. Blizn nie ma do dziś.


A roweru do dziś nie bardzo ten tego.

wtorek, 9 marca 2010

wyróżnienia


Zbierałam się do tych nominacji i zbierałam. Jeszcze z dodatkowym poślizgiem offline.  Bo to wcale nie takie proste: z tylu ludzi, z tylu osobowości wybrać TYCH paru i wskazać palcem.
Bo przecież każdy z tych bloków na które zaglądam i na które zaglądać będę jest wyjątkowy. Mam kilkanaście adresów na które chętnie zaglądam i jak wybrać tych kilka.
Ale jak się powiedziało A i ikonkę przyjęło, trzeba i wydukać B.
Więc:

- Czarnemu(w)Pieprzowi - bo jej się wpieprz porządny należy za te jej popieprzone historie. Tyle razy oplułam przy czytaniu Niej kompa, że foch strzelił i strajkuje w hospitalizacji. A jak!!! Twoja wina. Ona jest okrągła w kuli i długa w rurze? Według mnie niezła rura.... :D
Stardust - za to że mimo braku broni jest w swoich pomysłach niebezpieczna dla otoczenia (wbrew temu co sama o sobie pisze). Za to że gdzie nie zajrzę, w każdym kącie i rogu widzę radość i nadzieję na tym blogu. No i z powodu emigranckiej solidarności ;)
- Gosi - za to że dzięki niej boję się jeszcze bardziej mieć dzieci. ;D Pozostaje mi tylko wierzyć że nie zawsze wszystko dziedziczy się w genach. Oraz i nade wszystko za dystans i poczucie humoru.
- Idzie - za ziarenka i uśmiech, za radość odmienioną przez przypadki... ;D
- Małej Mi - za to że udaje że ona to nie ona.com przy czym jak najbardziej jest sobą. No i w końcu dzięki niej polubiłam rudy kolor. Wprost stałam się fanką wiewiórek :P
- Nivejce - za jej sympatyczną zołzowatość i za Nadwornego oczywiście :P
- A-kularnicy - za wszystkie A-K... za proste słowa


Oczywiście jest Was więcej. Ale nie można wszystkich... Niestety... Każdy z blogów które odwiedzam jest wyjątkowy. Ale akurat te w/w najbardziej mnie wkurzają... ;P


Rany.... w końcu mam to za sobą!!!

I o mężczyznach i o kobiecie...

Będąc odcięta od mojego wirtualnego świata, musiałam sobie znaleźć jakieś zajęcie.
Posprzątałam więc wszystko co posprzątać należało i co posprzątane być nie musiało ale mogło.
Próbowałam cofnąć się o parę lat, kiedy to ludzi nie mieli komputerów i wszystko było liczone ręcznie. Okazało się jednak że bez Ecsela zginę. Za cholerę mi nie idzie współpraca ze zwykłym kalkulatorem.
Nicnierobienie też mi nie wychodzi bo ja się przy tym strasznie męczę, a przecież jak nie ma kompa trzeba jakoś wykorzystać ale przyjemnie czas. Więc pomijając wizytę rodziny od Lubego (pierwsza taka kontrola, ale o tym kiedy indziej) poświęcałam się swojej ulubionej czynności czyli czytaniu.

Ostatnio na święta dostałam od przyjaciela bliskiego trylogię  Larssona "Millennium". Z początku podejrzewałam że dostałam tą kolekcję z powodu jej objętości. Każda z trzech książek ma sama w sobie sporo stron a co dopiero razem. A ja uwielbiam długie książki. Okazała się jednak całkiem znośna, żeby nie powiedzieć ciekawa.
Pierwsza część, "Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet" przedstawia nam pobieżnie bohaterów. Z początku wydaje się nudna, ale z każdą stroną wciąga coraz bardziej.
Pewnego wrześniowego dnia w 1966 roku szesnastoletnia Harriet Vanger znika bez śladu. Czterdzieści lat później Mikael Blomkvist otrzymuje nietypowe zlecenie od Henrika Vangera - magnata przemysłowego, wuja Harriet.  Prosi on znajdującego się na zakręcie życiowym dziennikarza o napisanie kroniki rodzinnej Vangerów. Okazuje się, że spisywanie dziejów to tylko pretekst do próby rozwiązania skomplikowanej zagadki. Mikael Blomkvist podejmuje się niezwykłego zlecenia. Po pewnym czasie dołącza do niego Lisbeth Salander - młoda, intrygująca outsiderka i genialna researcherka. Wspólnie szybko wpadają na trop mrocznej i krwawej historii rodzinnej.
Druga część "Dziewczyna, która igrała z ogniem opowiada o dalszych losach, bohaterów. Ale opisywać nie będę.
Polecam naprawdę dobry thriller. Pełen napięcia, zaskakujący, z kilkoma wątkami. Przedstawiający kobiety w trochę inny sposób. Już nie mogę się doczekać trzeciej części. Ale na razie nadrabiam blogi ;)
Polecam!!!


*zdjęcia znalezione w sieci

poniedziałek, 8 marca 2010

dorosnąć...

Stardust przypomniała mi historię od której prawi się kiedyś posikałam, a co na pewno już oplułam.
Więc z dedykacją dla niej:

Był sobie kiedyś chłopiec z zamkiem w pępku. Miał go w pępku odkąd pamiętał. Czyli chyba od zawsze. Kiedy był już na tyle duży żeby zaważyć tą, nie kryjąc, dziwną odmienność spytał ojca:
- Tato, po co mi ten zamekw pępku?
Ojciec uważnie przyjrzał się synowi, poważnie zastanowił i odpowiedział:
- Jak dorośniesz to ci powiem.

- Czyli kiedy? - nie dawał za wygraną syn.
- Jak pójdziesz do szkoły.
Mały chłopiec cierpliwie czekał do chwili kiedy już będzie duży pójdzie do szkoły i dowie się na co mu zamek w pępku.
Doczekała się w końcu swojego wielkiego dnia. Zaraz po uroczystym rozpoczęciu nauki w szkole pobiegł do ojca z pytaniem na co mu zamek w pępku. 

- Cóż synu, jeszcze nie jesteś gotowy żeby się tego dowiedzieć. Jak będziesz starszy to ci powiem.
- Czyli kiedy?
- Jak skończysz 18 lat. 
- Ale tato...
- Zdecydowane! Jak będziesz pełnoletni.
W osiemnaste urodziny już duży chłopiec, prawie mężczyzna pobiegł z rana do ojca z pytanie: 
- Tato, mam już osiemnaście lat. Teraz możesz mi powiedzieć na co mi ten zamek w pępku?
- Synu, 18 lat nie oznacza że jesteś dorosły. Jeszcze nie dorosłeś do tej wiedzy. Jak skończysz studia, znajdziesz sobie żonę, będziesz miał dziecko, udowodnisz mi że jesteś dojrzały, wtedy odpowiem ci na to pytanie.
Syn się porządnie zdenerwował. Obraził się na ojca i nie rozmawiał z nim więcej. Nie mógł zrozumieć dlaczego ojciec nie chce mu wyjawić tajemnicy, która dotyczy bezpośrednio niego. Kiedy poszedł na studia nie utrzymywał już kontaktów z ojcem. 
Skończył studia, ożenił się i miał dwójkę dzieci, ale nie mógł wybaczyć ojcu, że nie chciał mu wyjawić na co mu zamek w pępku. Postanowił nie pytać już o to ojca.
Żył sobie spokojnie, kiedy dowiedział się że ojciec jest na łożu śmierci i wzywa go aby po raz ostatni z nim porozmawiać.

Syn pobiegł szybko do ojca, klęknął przy łóżku i ze łzami w oczach spytał czego ojciec sobie życzy. 
- Synu, chciałem wyjawić ci twoją tajemnicę. To ostatnia szansa. Długo czekałeś na tą chwilę. No więc, za siedmioma górami, za siedmioma lasami, za siedmioma rzekami znajdziesz ogromną pustynie. Tam na siódmym kamieniu znajdziesz złoty klucz. To rozwiązanie tej tajemnicy.
Niedługo później ojciec zmarł. 
Syn wyruszył więc na poszukiwanie złotego klucza. 
Przeszedł jedną górę,
drugą górę,
trzecią górę,
...
....
....
siódmą górę. Znalazł i przemierzył siedem lasów. Przebrnął przez siedem rzek i znalazł w końcu pustynię. Powoli, resztkami sił odnalazł również siódmy kamień, a na nim złoty klucz. 
Uradowany włożył klucz do zamka w pępku i... 




...pół dupy mu odpadło. 

The End

Czego nas uczy ta historia?
Że czasami może nie warto dorastać. Że dzieciństwo jest mniej bolesne. Że to co tajemnicze, nieznane pociąga choć w rzeczywistości nie jest tego warte...

Pozdrawiam ;)

szlag ją trafi

Dziś już 8. A ja czuję jakby wczoraj jeszcze był 1. Czas z szybkością Teżewu przeleciał mi przez palce.
A pracowity ten tydzień miałam. Pomijam fakt, do paru tygodni grzebię w fakturach za zeszły rok i szlag mnie już tyle razy trafił, że odnoszę wrażenie że ja chyba niezniszczalna jestem i że instynkty mordercze w sobie mam, ale sprawnie umiem je poskromić.
Bo jak to K...A jest możliwe że ja mam inne faktury, moja księgowa ma inne i firma (a dokładniej księgowy tejże firmy) od której mam towar fakturowany inne? Ufo!!!

Ale żeby było przyjemniej to jeszcze towar mi dojechał przez firmę (ponoć międzynarodową z długoletnią tradycją) przewozową. Mało że czekałam na jegomośćia kierowcę przeszło 6 godzin bo źle przeczytał adres na papierze to jeszcze okazało się że paleta rozpakowana była. A jak rozpakowana to znaczy że coś nie tak.
Na pytanie dlaczego rozerwana od spodu stwierdził, że musiała przy wkładaniu na auto przeważyć bo to nie możliwe żeby coś się stało.
Cwaniak z jakiś nóż chwycił i dawaj do rozcinania. I jeszcze raczył w oczy się użalać, że on to by wcale nie musiał mi przy rozpakowaniu pomagać, bo on to w umowie ma tylko żeby dostarczyć.
Ale na szczęście czasem moje przebłyski podejrzliwości ratują mnie z kłopotów niemałych. Chociaż to może jakieś feministyczne pociągi. Stwierdziłam bowiem, że ja sobie z sekretarką sama rozpakuję i sama do biura zniosę to 400 kilo. Łaski bzzzyyy!!!
Się więc wdrapałam na pakę i dawaj z nożem do paletowej foli i nagle szlag mnie znowu trafił. Cała folia z tyłu rozerwana. Pytam co to?!!
On że nie wie ale pewnie przy ładowaniu się rozerwała. Ok. Mogłabym uwierzyć, tylko że ja z natury nikomu nie ufam.
Podwijam folię a tam kartony porozrywane! Ktoś mi K...A zawinął 10 sztuk towaru a jeszcze z 20 doszczętnie zniszczył! Z opisu sekretarki po twarzy przeszła mi tęcza kolorów. Ze złości. Myślałam że zabije!!!
Ale grzecznie odłożyłam nóż. Popatrzyłam z nienawiścią na kierowcę ciężarówki i powiedziałam że mam go w dupie. Ale że po polsku nie zrozumiał (sekretarka owszem) to spojrzał na mnie głupi tylko. Zeskoczyłam z paki (jak na szpile 12cm całkiem zgrabnie) i pognałam do biura rzucając tylko sekretarce że ma zdjęcia palety porobić i NIC NIE PODPISYWAĆ, NIE BRAĆ.
Po dotarciu di gabinetu wzięłam dwa głębokie wdechy, potem jeszcze jeden i wykręciłam numer do centrali firmy przewozowej. Przedstawiłam się grzecznie i wytłumaczyłam spokojnie cedząc przez zęby, że mi ktoś K...A podpierdo..ł towar z dostawy. Na co sympatyczna dziewczyna po drugiej stronie druta stwierdziła, że to niemożliwe i pewnie zaszła pomyłka.
Jak niemożliwe jak na oczy własne, zdrowe w dodatku widziałam. Ona znowu w zaparte że to pewnie nieporozumienie.
Ja tolerancyjna jestem, czasem nawet za bardzo ale nienawidzę kradzieży i kłamstwa. Nie chcąc krzyczeć na dziewczę młode poprosiłam o połączenie z kierownikiem. Przecież ona na tym telecentrum nie odpowiada za błędy tych na górze albo w magazynie.
Powtórzyłam moje spokojne k...a wywody o kradzieży i zniszczeniach, ale facet z kierownictwa też: że to nie możliwe. To mnie szlag drugi raz trafił. Jak niemożliwe K...A! Możliwe!!! A jak nie to niemożliwe jest że dostawę przyjmę. Proszę Zabrać Sobie I W D...ę  Wsadzić. Standardowy system PZSIWDS.
A on spokojnie że to niemożliwe. Powinni nazwę zmienić na to Niemożliwe. Choć raz reklama by nie kłamała.
To ja z szefem proszę.
Ale szefa nie ma.
A gdzie jest?
Na obiedzie.
To jak się już naje proszę mu powiedzieć że zadzwoni mój adwokat, pan G..... i wytłumaczy mu o co mi chodziło a z czym nie dali sobie rady jego pracownicy. Do widzenia!!!! 
Się rozłączyłam i oddałam słuchawkę sekretarce żeby przypadkiem nie rzucać nią po ścianach. Słuchawką się rozumie.
Dwie minuty później, kiedy ćwiczyłam oddech: wdech, wydech, wdech; zadzwonił sympciak sprzed chwili. Że on sprawdził i się dowiedział, że oni to wiedzieli o wszystkim i żebym się nie martwiła i napisała tylko na WZ-etce co i ile się zgubiło, a kierowca to podpisze, a oni już resztę załatwią.
Wystarczyło postraszyć adwokatem a  niemożliwe stało się możliwe. 

Zawsze staram się być miła. Zrozumieć każdego. Ale czasem brak mi nerwów.
Chociaż może tylko mnie wydaje się że mnie chcieli w jajo z przeproszeniem zrobić.
Tylko że to ponoć kwestia względna... :(

 PeeS. Wiem, że cały czas jestem winna nominacje. Wiem i pamiętam. Jak znajdę chwilę to zaraz wskażę wirtualnym palcem... 

come back

JESTEM!!!
Tęskniliście, prawda? Ja tęskniłam. Myślałam, że to niemożliwe tęsknić za wirtualnymi znajomymi, ale jednak. Ciekawość co się u Was dzieje, wprost zżerała mnie od środka. Tyle mnie pewnie ominęło... Ale nie szkodzi. Obiecuję stopniowo nadrobić swoją nieobecność i wywęszyć co też się działo jak mnie nie było...

HaPeczek jeszcze w hospitalizacji. Przechodzi przeszczep organów typu dyski i inne na czym się kompletnie nie znam. Ale życie płynie dalej i nie mogę wiecznie płakać i tęsknić... Musiałam się otrząsnąć a głównie wytrząsnąć z kieszeni trochę pieniędzy na nowego laptopa.
Kupiłam piękne cacko!!!

Asusa co ma ponoć 64-bitową pamięć. Jest piękny i szybki i w ogóle fajny. Ale że nasz związek trwa dopiero dobę jeszcze się za dobrze nie znamy. Nie poznam tej klawiatury tak dobrze jak HaPeczka. On też nie koniecznie zdąża za moimi myślami.
Pozostaje mi mieć tylko nadzieję, że kiedyś się dotrzemy.
Ale za HaPeczkiem wciąż tęsknie i wzdycham. Musi się Asusek postarać...