niedziela, 25 września 2011

gdzie?

Udaje sama przed sobą, że jest dobrze. Ale nie jest.
Gdzieś się zgubiliśmy. Gdzieś po drodze do łazienki, łóżka, żucia się minęliśmy. Czemu?


sobota, 24 września 2011

rozmowa międzynarodowa

Potrzebowałam wczoraj trochę spokoju. Nacieszenia się sobą, nim, sobą przy nim, na nim, obok niego...
Więc wyciszyłam telefon. Pozornie wyciszyłam, bo sobie tylko "profil" zmieniłam na BAAAAAAAAAARDZO CICHY.
I zapomniałam dziś na normalny zmienić. Dlatego też zaspałam, dlatego też nic o bożym świecie nie wiedziałam. Od rana skrzynka mejlowa zawalona mejlami: DLACZEGO? CO DO CHOLERY? NIE ODZYWASZ SIĘ? POTRZEBUJĘ? DZWONIŁAM 5 RAZY!!! Było też SPADAJ! ale nie wiem od kogo...
Bo ja poczty głosowej to nie mam. Nie nagra się mi nikt, bo i tak nie odsłucham. Nie żebym nie wiedziała jak. Wiem nawet dobrze jak to cholerstwo działa...

Kilka(-naście) lat temu hitem stała się funkcja poczty głosowej i automatycznej sekretarki. Zapanował szał do tego stopnia, że trend ten wykorzystywać zaczęły w marketingu wielkie firmy. Pamiętam, że kupując coca cole i wysyłając kod spod nakrętki sms można było ustawić sobie jakąś gadżeciarką nagrywkę na poczcie głosowej.
Mój kolega postanowił uszczęśliwić mnie bez mojej wiedzy i takież to nagranie zastosował na mojej poczcie. Pomijam fakt, że wiele wysiłku i podchodów go to kosztowało, bo po pierwsze musiał mój telefon podstępem podebrać, po drugie aktywować pocztę też sam musiał. Ale biedaczek nie skarżył się, nawet na odwrót, dumny z siebie był jak pies co obszczekał pół wsi.
Zainstalował mi powitanie i zadowolony z siebie czekał na rozwój wydarzeń.
Pech chciał, że wieczoru kiedy jego niecny dowcip mógł zapanować, miałam "prywatkę", jak to się wtedy domówki nazywało, u znajomych. A że wieczór był piękny moja rodzina postanowiła urządzić sobie suto zakrapianego trunkami wysokoprocentowymi grilla. I nie był to zwykły sog 100% czy mleko półtłuste. Na grillu nie było mnie i mojej ówczesnej połówki więc postanowili uzupełnić braki i z zaproszeniem do nas zadzwonić. Na złość padła mi bateria w telefonie więc każde połączenie uwieńczone było tymże powitaniem:
(pijany, zachrypnięty głos)
"Dzieeeń dobryyy, bedzie rooozmowa mendzynarodowa, masz ochote to zostaf se fiadomość. Nara"

Należy zaznaczyć. że moja super "na czasie" z gadżetami obcykana rodzina nie bardzo wiedziała o egzystowaniu czegoś takiego jak poczta głosowa.
Dzwoni więc mama i po uzyskaniu połączenia, blednie na twarzy, co przy dawce alkoholu nie często się jej zdarza. Mamrota do telefonu cała w nerwach: -Kochanie, córusiu. Proszę pana bardzo, proszę dać mi córkę do telefonu.
piiii połączenie przerwano.
Widząc to moja rodzina postanowiła zareagować. W głowach ich powstał obraz obleśnego typa co to ukradł mi telefon, bądź co gorsz mnie pijaną jak bela leżącą gdzieś w rowie i czekającą tylko aż gościu z telefonu wykorzysta mnie niegodziwie.
Moja ciocia postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce. Twarda z niej babka więc dzwoni:
połączenie - Proszę NATYCHMIAST dać moją siostrzenicę. Jak pana znajdę to panu jaj pourywam. Proszę jej oddać telef... piiiii połączenie przerwane.
Nie nażarty więc wkurzył się mój wójek. Jak to można, że facet w telefonie jaja robi sobie z jego żony i co do K... Nędzy dzieje się ze mną.
Dzwoni więc on: Jak mi Hu... natychmiast nie dasz XXX to ci nogi z dupy powyrywam i do głowy przyprawię. Jak wpadnę to cię śmieciu w momencie nie będzie... piiiii połączenie przerwano.
Moja kuzynka która miała okazję parę razy poznać moich znajomych postanowiła użyć swojej siły perswazji: Cześć tu A..., wiesz kuzynka XXX. Daj mi ją na chwilę do telefonu. Nawet jak jest pijana, na chwilę tylko... piiii połączenie przerwano.
W między czasie ja, uzależniona od swojego telefonu i znużona nudną imprezą postanowiłam wrócić do domu. A tam od progu awantura. CO ja sobie myślę, jak tak można, chuchaj, masz szlaban...
Mojego Ówczesnego odesłano w trybie natychmiastowym do domu z zakazem wstępu i odebraniem prawa do jakichkolwiek wyjaśnień.
Nie miałam pojęcia o co im tak naprawdę chodzi, jaki facet, jaki alkohol?
Za karę wylądowałam w swoim pokoju z perspektywą długich lat niesprawiedliwego odsiadywania w nim swojego wyroku. Zdesperowana postanowiłam pożalić się koleżanką, więc w tym celu postanowiłam włączyć telefon. A tam wiadomości na poczcie głosowej. Skąd u licha? Ale odsłuchuję, a tam:

Kochanie, córusiu. Proszę pana bardzo, proszę dać mi córkę do telefonu.
piiii
Proszę NATYCHMIAST dać moją siostrzenicę. Jak pana znajdę to panu jaj pourywam. Proszę jej oddać telef... piiiii
Jak mi Hu... natychmiast nie dasz XXX to ci nogi z dupy powyrywam i do głowy przyprawię. Jak wpadnę to cię śmieciu w momencie nie będzie... piiiii
Cześć tu A..., wiesz kuzynka XXX. Daj mi ją na chwilę do telefonu. Nawet jak jest pijana, na chwilę tylko... piiii

Sprawa wyjaśniona. Od tego czasu poczty głosowej używać nie zamierzam, a rodzina rzadziej, a na pewno w sposób bardziej poprawny używa polszczyzny kiedy do mnie dzwoni.


piątek, 23 września 2011

srak na ptakał

Mój Potomny kończy dziś 9 miesięcy!!! Jako dumna mama i niewierna bloogerka muszę się pochwalić, że jest strasznie, ale to strasznie kochany, cudowny, słodki i ... (należy wpisać wszystkie słodkie przymiotniki znane każdej zakochanej w swoim dziecku matce). Sam już chodzi, ma pierwszego, długo wyczekiwanego zęba i zaskakuje mnie swoją złośliwością. ;)
Od paru dni jesteśmy już w naszym nowym domku. Przeprowadzka kosztowała nas sporo sił i nerwów (jak zawsze zresztą) ale w sumie miała i ma sporo pozytywnych stron. Dom jest większy i ładniejszy, a na pewno wygodniejszy. Jedyny minus - z okna w sypialni nie widać zamku. Ale za to mam okna dachowe. Mogę sobie zasypiając gwiazdy liczyć. Dziś obudziłam się i pierwsze co ujrzałam to odchody jakiegoś wyjątkowo wrednego ptaka na szybie. Nie wiem czy nam zazdrościł czegoś czy wyjątkowo celny był...
Czyli nam srak na ptekał (czyt. ptak na srał). :D
W dodatku w nocy śniły mi się jakieś głupoty, że Potomny wczołgał mi się pod kołdrę. Zbudziłam się w środku nocy i na jawie śniąc starałam się znaleźć go pod tą kołdrą co mi się oczywiście nie udało. Za to obudziłam Lubego który stwierdził, że ze mną coś nie do końca dobrego się dzieje. No cóż, stawa się.
Bycie matką w dodatku pracującą ze swoim dzieckiem pod pachą bywa dość absorbujące.
Przeszłam już przez etap "zmamienia" i zmieniłam swoją garderobę na bardziej kobiecą. Przeprowadzka miała swoje plusy też pod tym kątem, bo na strych powędrowały wszystkie namiotowe ciuchy. Zrobiłam też renament w bieliźnie i wywaliłam wszystkie spadochronowe majtochy i cyckonosze matek (jużnie)karmiących.
Czas najwyższy. Teraz przynajmniej nie będę się musiała obawiać że ktoś przez przypadek dojrzy mój ekwipunek spadochroniary amatorki.
Czas płynie...

Pozdrawiam i postaram się pisać częściej....

Może nawet znajdę bardziej ambitny temat. :)

niedziela, 10 lipca 2011

posrany zamek

Czas ostatnio przecieka mi przez palce.
Pewnie gdybym miała kalendarz jak moja babcia z wyrywanymi kartkami musiałabym nadrabiać wyrywanie. Tak, sekretarka przesuwa czerwone okienko, a w telefonie czy internecie samo się aktualizuje.
Z jednej strony wygoda, z drugiej coś magicznego się zgubiło.

Postaram się nadrobić to co się ostatnio wydarzyło.
Najważniejsze:
Potomny dokazał, że cwana z niego bestia i w ciągu tygodnia pokazał co potrafi. Skok rozwojowy mu się trafił i nagle zaczął sam siadać, dwa dni później zaskoczył nas sam wstając w łóżeczku, a wczoraj jak gdyby nigdy nic przeraczkował za mną z pokoju do kuchni.
Zaczęło się.
Teraz za żadne skarby nie chce usiedzieć w miejscu.
Wstaje i krzyczy, bo nie opanował jeszcze, niestety siadania z pozycji stojącej.
Sadzasz go a on za chwilę znów wstaję.
Wkurza się, bo chodzić jeszcze nie umie, a z nowej perspektywy tyle ciekawych rzeczy w zasięgu wzroku.

W między czasie złapał jakieś choróbsko. Byliśmy u lekarza, dostaliśmy antybiotyk i pomaga. Katar i kaszel przechodzą, tym bardziej, że łaskawie obdarował przeziębieniem mnie, a dziś trafiło i na Lubego.
Leczymy się starą metodą babci czyli sokiem z buraka i syropem z cebuli, bo wszystkie Ferfeksy, Gripeksy i inne cuda nie pomagają.

Przed nami perspektywa kolejnej przeprowadzki.
Jakiś rok temu marzył mi się nowy dom z piękną łazienką i ogrodem dla Potomnego. Ze względów praktycznych i finansowych zostaliśmy w tym co teraz i już się nauczyłam kochać ten nasz domek, a tu wczoraj właściciel przyniósł wypowiedź. Do końca września musimy znaleźć coś innego.
I po raz czwarty w BA będziemy się przeprowadzać. Po raz szósty już zaczynam intensywne poszukiwania nowego "gniazdka".
Ceny wynajmu poszły w górę, ponoć ze względu na wzrost jakiegoś podatku od nieruchomości. Czyli nieciekawie.
Ale wyboru nie mamy.
A już się cieszyłam, bo pozałatwiałam wszystkie sprawy administracyjne z powodu powiększenia się rodziny, a teraz znów trzeba aktualizować wszystkie dokumenty. Szlag by mnie trafił, ale jakoś się przyzwyczaiłam do tych pań w urzędach. Nawet zabawne się robi to jak one się "cieszą" na mnie. Jakoś załatwianie spraw z cudzoziemcami nie należy do ich ulubionych zajęć.
Ja staram się żyć z nimi według zasady: staraj się polubić, znaleźć coś pozytywnego a jakoś łatwiej będzie przełknąć.
Przynajmniej nie będzie nam się nudzić.
Tylko jak pomyślę o tym pakowaniu, sprzątaniu, rozpakowywaniu, znów sprzątaniu...

Dziś byliśmy zwiedzać jeden z wielu zamków na Słowacji.
Staramy się pokazać Potomnemu trochę świata i nauczyć żyć aktywnie, czyli nie przed Tv tylko "coś" robiąc, cokolwiek to będzie.
Przed Potomnym każdy weekend spędzaliśmy na podróżach, zwiedzaniu. Okazało się, że narodziny Młodego wcale nas tak strasznie nie ograniczają. Trochę spowalniają, ale na pewno nie zamykają na świat.
Musimy się tylko nauczyć przewidzieć wszystko. Dziś zapomnieliśmy o schodach.
Ciężko się wchodzi na wieżę w zamku taszcząc ze sobą sporej wagi wózek i 9 kilogramowe dziecko. Zapomnieliśmy o nosidełku czy chuście i trzeba było młodego pojd zaparkować przy panu kustoszu a Potomka po prostu wnieść na górę.
Zamek spory, zwiedzania ponad godzinę a Młody uznał, że dosłownie sra ma wystrój wnętrz i zamki 16-to wieczne. Narobił do pampersa sporą bombę. Nosić się go z tym nie dało,  po pierwsze ze względów aromatycznych, po drugie każdy chyba może się domyślić, co by się stało gdyby niechcący złapać nieuważnie i rozgnieść w pieluszce. No awaria gotowa.
Więc jak mus to mus. Reszta grupy raczyła się oglądaniem cennych obrazów i pamiątek po gospodarzach, a Młody rozłożył się na  na jednym z królewskich stołów i zadowolony z wyróżnienia pozwolił dokonać niezbędnej toalety. Bo nie wiem czy wiecie, na takim zamku nie ma toalet!!! A tym bardziej przewijaka.
Ale daliśmy rade. Potrzeba matką wynalazku...
Opuszczając zamek widzieliśmy zdziwione spojrzenia grupy zaczynające zwiedzanie po nas. Chyba zdziwił ich zapach unoszący się w powietrzu. Przynajmniej nie śmierdziało stęchlizną...

sobota, 11 czerwca 2011

Obłoki i księżyce

Ostatnio odwiedziła mnie przyjaciółka. I nie boję się użyć tego słowa. 
Znajomych mam wielu ale przyjaciół już mało. Takich którym mogę ufać, przy których odnajduję siebie.
Wbrew temu co się mówi przybieramy przy ludziach maski.
Nie wszystko powiemy, wiele przemilczymy, czasem nie poznajemy samych siebie przy nich.
Czasem tak jest, że nawet ciałem jesteśmy przy innych, a myślami gdzie indziej. Rozmawiamy o "ważnych rzeczach", opowiadamy sobie co słychać, ale to tylko cząstka z nas jest obok.
Przy J. jestem cała. Czasem ta Ja przy niej sama siebie zaskakuję. Przy niej czuję się jak duchowa ekshibicjonistka. Odkrywam się cała.

Nie widziałyśmy się chyba ze dwa lata. Utrzymywałyśmy kontakt drogą mailową i telefoniczną. Ale była pierwszą osobą po Lubym o której pomyślałam kiedy dowiedziałam się że za 6,5 miesiąca będzie nas troje. Zresztą zawsze o niej myślę, kiedy chcę podzielić się czymś ważnym w moim życiu. To jej chciałabym pokazać wszystkie piękne miejsca, wszystkie szczęśliwe i nieszczęśliwe wspomnienia.
Bałam się tego spotkania.
Jakoś tak się w moim życiu poukładało, że ludzie z którymi kiedyś spędzałam czasem nawet 24 godziny na dobę znikali z mojego życia.
Spotykając się z nimi nie potrafiliśmy razem rozmawiać. Jakiś mur stawiał się między nami, czyniąc z nas dwoje prawie obcych sobie ludzi, których łączyła kiedyś nic kontaktu drastycznie zerwana przez czas. W książce Anna Onichimowska "Ludzie jak obłoki" umieściła kiedyś śliczny cytat z "Przebudzenia", który do dziś pamiętam: "Jesteś niebem obserwującym chmury. A wydarzenia, ludzie, sytuacje, to obłoki, które po nim przepływają. Tylko przepływają. Dlatego nie próbuj ich zatrzymać, bo na pewno odpłyną wcześniej, czy później. Gdy przytrafia Ci się coś pięknego albo bolesnego, powinnaś(-ieneś) zrobić krok, odstąpić od siebie i popatrzeć z dystansu. Ludzie, których kochasz, to właśnie takie chmury. Są na Twoim niebie dłużej lub krócej, ale nigdy na zawsze" Tamci jakość odpłynęli. Bałam się, że i to spotka nas.
Ale miło się zaskoczyłam. J. okazała się jednym z księżycy na moim niebie życia. W chwili kiedy ją zobaczyłam wróciło to czego brakował mi przez te lata. Poczułam się tak jakbym widziała ją wczoraj na przystanku, kiedy odjeżdżałam pierwszym porannym tramwajem, bo na ostatni nie zdążyłyśmy, bo znowu się zagadałyśmy.
Było tylko morze słów, oceany rzeczy o których musiałyśmy sobie opowiedzieć. Gadałyśmy przez te trzy doby, dniem i nocą. Na sen szkoda było nam czasu, którego i tak miałyśmy niewiele. Uwolniłyśmy tamę wspomnień.
Wyjechała. Wszystko wróciło do normy. Ona w Anglii, ja tu. Każda ma swoje życie, swój świat, w którym tak naprawdę druga nie potrafiłaby się odnaleźć. Wiem tylko, że część mnie jest tam z nią. Część jej we mnie. Zbieramy znów dla siebie wspomnienia, opowieści; malujemy w pamięci obrazy, by móc znów za jakiś czas sobie to wszystko przekazać.
KiT J. :*

środa, 8 czerwca 2011

kupa jako stolica i inne

To będzie post częściowo o kupie - jak zresztą głosi tytuł - kto nie oswoił się jeszcze - co mnie wcale nie zdziwi - z tym tematem, bądź też nie chce do niego wracać, nie musi czytać. Wcale się nie obrażę. 
Zapraszamy do lektury postów poprzednich bądź następnych, jeśli się oczywiście pojawią, bo ja nie utonę w kupie. 

Nie jestem pewna czy byłam przygotowana psychicznie na bycie matką. Nie jestem pewna czy jestem matką idealną - ponoć nie ma takich. Ale wiem jedno, że matką być lubię. Ba, nawet uwielbiam.
Jakoś dobrze mi w tej roli. To przyjemne uczucie spełnienia, realizacji. Te wszystkie ciepłe emocje w serduchu przy prozaicznych sukcesach. I przede wszystkim jakaś dzika satysfakcja i duma z każdego skoku rozwojowego małego.
Notabene szczęścia i dumy z rozwoju:
Pamiętam jak będąc jeszcze w szpitalu z Potomnym szalałam w poszukiwaniu w pampersach, którym to przyglądałam się z nieufnością i bezradnością chyba przez cały tydzień przed porodem, kupy. Tak proszę państwa nie wtajemniczonych - w pampersie ma się znajdować kupa (oczywiście przed zmianą na czystą - co w poradnikach dla rodziców radzą zrobić natychmiast, co zresztą nie trudno zrobić bo efekty zapachowe są dość silne). Powinna, bo tejże substancji pod żadną postacią znaleźć nie mogłam. A przecież tyle się nasłuchałam wtedy o tych kupach, tyle naczytałam... A tu nic.
Panikę moją pogłębiał dodatkowo fakt, że sąsiadki z łóżka obok chłopok srał ile popadło. Jedna za drugą. A mój - NIC. Może to głupie ale poczułam się jakaś taka gorsza, wybrakowana... Może nie marzyłam całe życie o tych kupach, ale jak już miała być to niech będzie.
Panikowałam całe trzy dni. Przy każdej wizycie lekarzy od dzieci, lekarzy od matek, pielęgniarek od dzieci i pielęgniarek od matek pytałam: CO Z TĄ KUPĄ.
A propos kupy. Kupa czyli stolec po słowacku to po prostu STOLICA!!!
No a u nas stolicy jak nie było tak nie ma.
Dopiero w czwarty dzień zlitował się jakiś praktykant i delikatnie ale solidnie wytłumaczyć był łaskaw, że u noworodków pierwsza kupa, czyli smółka może pojawić się nawet w ciągu tygodnia.
Jakby mi od razu powiedzieć nie mogli. Przecież kupologii nie studiowałam, żeby o tym wiedzieć.
Za to Mały jak usłyszał, że nawet do tygodnia to i tak będzie w normie to skapitulował i się posrał. I to trzy razy pod rząd, albo jak kto woli jeden raz ale z krótkimi przerwami na 2/3 minuty.
I tak oto w moim życiu pojawiła się kupa.
Od jakiś pięciu + Vat miesięcy towarzyszy nam raz, czasem dwa, czasem nawet trzy razy dziennie.
Ale jakoś się do niej przyzwyczaiłam.
Łapię się na tym, że z niecierpliwością na nią czekam. Nie że tak lubię ją oglądać czy wąchać, nie przesadzajmy. Ale wiem, że jak zmienię pampersa to na trochę będzie spokój.

Kiedyś czytałam, że matki które zostawiają dzieci pod opieką osób trzecich, pierwsze o co pytają to: CZY BYŁA KUPA? JAKI KOLOR? Czytałam, nie wiem, bo Potomka miałam okazję zostawić tylko parę razy i to na chwilę, przy czym nie była to kupowa godzina.
Raportuję dla zainteresowanych: kupa dziś była,kolor i konsystencja w normie. Druga kupa nieprzewidywana, ale w razie czego jesteśmy przygotowani.


To tyle na tema t kupy na dziś. :)

wtorek, 7 czerwca 2011

z przymusu czy z chęci

Dwa tygodnie temu wpadłam do PL dosłownie i w przenośni.
Wpadłam na jakieś 24 h plus jakiś mały Vat, czyli dwa dni się niestety nie uzbierały.
Okazja była wyjątkowa, bo moja śliczna, słodka, mądra, kochana chrześnica miała sakrament Pierwszej Komunii Świętej.
Nooo, już taka wielka pannica.
Przypominają mi się słowa mojej śp. babci, co to często do koleżanek przy koniaczku mawiała, że po dzieciach widać jak się człowiek starzej. Ano, widać.
Pamiętam jeszcze jak zanosiłam ją do chrztu. A tu proszę - Komunia.

Ślicznie wyglądała.
Chociaż raz jej mama wykazała się rozsądkiem i ubrała ją w skromniutką białą sukieneczkę bez falbanek, kokard, świecidełek, perełek, tiulów i innych bzdur. Do tego żywy wianuszek ze stokrotek. Aniołek, po prostu.
Duma mnie rozpierała straszna.

Na tym się niestety skromność skończyła, bo impreza "komunijna" ze skromnością nie miała nic wspólnego. Liczba gości, ilość potraw i  przepych spokojnie mogłyby wystąpić na całkiem sporym weselu.
Ale nie mnie oceniać.

Komunia Małej sprawiła, że powróciły dwa nieodłączne tematy naszych spotkań z rodziną, czyli chrzest Potomka i nasz ślub.
Co do chrztu - proszę bardzo. Mimo, iż strasznie wierząca nie jestem uważa, że jak najbardziej się powinno i należy. Jesteśmy w trakcie organizacji. Za ślubem już trochę gorzej.

Rozmawialiśmy z rodzicami Lubego, którzy to stwierdzili, że byli i owszem spytali się i starali się nawet zarezerwować pobliską remizę, oraz że doradzają połączyć obie imprezy w jedną, bo czemuż to nie.
Pytanie czemuż to tak?

Chrzest Potomka w naszym wydaniu to my, dziadkowie  (liczba 3, bo pana co to ojcem mym zwać powinnam potrzeby szukać w celu pozwania nie zamierzam), oraz rodzice chrzestni w liczbie 2 plus, jeśli sobie życzą z drugą połówką.
No a ślub to już co innego.
Nie jesteśmy na tyle szaleni by ślub organizować w liczbie rodziny odpowiadającej powyższej liście, ale nie jesteśmy też na tyle szaleni by porwać się na imprezy na 102 fajerki z taką też frekwencją.
Małe skromne przyjęcie (a najlepiej obiad) może u mnie w rodzinie by jakoś przeszedł. U Lubego skończyłoby się wydziedziczeniem, wyklnięciem i obrazą do końca życia.
Luby stwierdził, że raczej nie jest gotów na pozbawienie go wszystkich przywilejów, jak i majątku rodzinnego w postaci ziemi w doniczkach i starego traktora (nie wiem skąd traktor, bo raczej nie do tych doniczek).
Ja zaś gotowa na paradowanie w białej sukience, uśmiechanie się do wszystkich jego ciotek - a jest ich wyjątkowo pokaźna ilość, przy czym to "najbliższa" rodzina - oraz bycie gwiazdą na imprezie gdzie i tak ważniejsze od mnie będzie to jaki serwis obiadowy jest na stole i czemu śledzi w śmietanie brak.
Może kiedyś dojrzeję.
Do bycia matką chyba dojrzałam, może i to mi się kiedyś uda.

Na razie próbujemy wymyślić kto chrzestnymi zostanie.
Ponoć nie warto brać przyjaciół. Bo oni ponoć są, a za chwilę ich nie ma.
Mój chrzestny z rodziny a ponoć na chrzcinach widziałam go ostatni raz. Zniknął jak kamfora. Może ruszył śladem mojego ojca.
A wy co myślicie? Rodzina czy to co podpowiada serce?
To raczej ważna decyzja.
Choć wiem, że (nie daj Boże) jeśli mamie mojej chrześnicy coś się stanie to raczej nie mnie przypadnie opieka nad nią, to mimo wszystko staram się być odpowiedzialna za nią.
Pozdrawiam
PS. U mnie właśnie leje. :(

poniedziałek, 6 czerwca 2011

nie ma jak w domu

Kiedy byłam mała uwielbiałam gapić się w telewizor i podziwiać piękne domy, hotele, baseny gwiazd, marząc wieczorami, że ja kiedyś też znajdę swojego przystojnego księcia, albo zostanę prezydentem, czy znaną aktorką i też będę mogła podróżować i cieszyć się luksusami.
Takie marzenia małych dziewczynek.

Czas jednak zrobił swoje.
Przystojnego znalazłam, choć nie księcia, prezydentem mogę zostać dopiero jak skończę 35 lat (czyli za jakieś 10, no dobra... niecałe dziesięć lat), a aktorką jestem jak trzeba się do pani w urzędach pouśmiechać, ale niestety/stety nieznaną.
Ale marzenie odnośnie podróży częściowo się spełniło.
Częściowo, bo do Dubaju jeszcze nie dojechałam, ale za to kawał Polski, Czech i Słowacji zwiedziłam.

Ale do rzeczy.
Czerwiec dopisuje. Upał, skwar i piękne słońce.
Potomny nie marnuje czasu na spanie więc nawet w wolną niedzielę raczy nas zbudzić o 5/6 rano. Przywilej posiadanie dziecka to możliwość pozbycia się znienawidzonego budzika - mały zastępuje go znakomicie a nawet lepiej.
Wystawiliśmy blade tyłki z domu na słońce i postanowiliśmy wykorzystać aktywnie dzień. A aktywność dla rodziców to zawsze pchanie wózka, dla hardkorów pod górkę, dla leniwych po prostym terenie, bo z górki też nie jest zawsze łatwo.
Walnęliśmy się na trawkę i zamarzyło nam się gdzieś pojechać, coś zwiedzić, więcej niż toalety z przewijakiem w supermarketach.

Skądś to znam...
W zeszłym roku też nam się zachciało wolności globtrotera i każdy weekend spędzaliśmy ze znajomymi w innym końcu Czech, Słowacji czy Polski.
Nie było problemów z pieniędzmi więc obijaliśmy się o hotele z basenami i innymi atrakcjami.
I marzenie z dzieciństwa się spełniło.
Bo i luksus i basen i hotel w którym gwiazdę spotkać można i jak gwiazda choć przez chwilę (szczególnie przy płaceniu rachunku) się poczuć też można.
I tak jakość prawie dwa miesiące, wikend w wikend w hotelach, ośrodkach i pensjonatach nam upłynął.
A co się okazało?
Że znudzona jak nigdy tym luksusem byłam. Na kolejną propozycję "wypadu za miasto" prawie z krzykiem odpowiadałam NIE.
Bo mi się za domem zatęskniło. Za moimi papuciami i smutnym widokiem za oknem. Wolałam sama sobie wannę umyć, wytrzeć się we wczorajszy ręcznik niż żeby mi za każdym razem na nowy, miękki i pachnący zmieniano. Chciałam sama sobie zrobić śniadanie, obiad, kolację i samemu po niej pozmywać bądź nie.

Kiedyś przeczytałam, że w hotelach jesteśmy jak dzieci. Ktoś się nami cały czas zajmuje i ktoś za nas decyduje kiedy obiad, kiedy śniadanie. Ktoś obok nas skacze i troszczy się, żeby bagaże nie były za ciężkie, żeby się na podłodze mokrej nie poślizgnąć, żeby poduszki nie były za twarde.
A w domu to w domu...
Plus hoteli to to, że nie trudno je porzucić. Człowiek wyjeżdża i nie musi pisać, dzwonić, wracać, dziękować.
Czasem tylko te najbardziej upierdliwe podziękowania i karty rabatowe posyłają, jakby nie mogły się pogodzić z odrzuceniem...

Ale sezon wakacyjny po woli się zaczyna i coś trzeba będzie robić zwiedzać.
Wszystko z umiarem, jak mawiała moja babcia, inaczej się przeje.

A na nudne hotele znaleźliśmy rozwiązanie. Będąc ostatnim razem w Budapeszcie postanowiliśmy nie korzystać z branży komercyjnych hoteli, ale spróbować czegoś nowego. W internecie znaleźliśmy chłopaka, który wynajmował mieszkania na krótkie okresy, doba, dwie...
Okazało się to świetnym rozwiązaniem.
Mieszkanie, może nie luksus, ale za to swojskie, w centrum, wyposażona kuchnia i jeszcze wino na powitanie oraz obietnica pomocy 24 h. Jak się spijesz i zgubisz gdzieś w mieście to dzwonisz, podajesz ulicę (tu ktoś musi pomóc ci przeczytać te cholerne napisy po węgiersku) i ekipa przyjeżdża i do mieszkania odholowuje. Nie miałam okazji wypróbować, ale sama wiedza, że taki serwis oferują pocieszająca...
Ogółem fajnie, polecam. Można poczuć się jakby się mieszkało w danym miejscu. Rano to sklepu na dole wyskoczyć i bułki sobie na śniadanie kupić...
Od znajomych wiem, że ten sposób noclegów jest coraz bardziej popularny. W Krakowie już działa.

Póki co spędziliśmy weekend w plenerze, noclegiem racząc się u siebie w domu. Szkoda tylko, że tak trudno się dogadać z Lubym kto za kelnera dziś robi.

Pozdrawiam :)

piątek, 3 czerwca 2011

gdzieś tam

coś gdzieś pękło i rozlało się między nami
coś zagrzmiało i ogłuszyło serca
gramy swoje role obok siebie, starannie aranżując plan

słowa niewypowiedziane, gesty niewykonane...
i brak odwagi na wyciągniecie ręki

rutyną wypełniamy swoje dni
schematem rozmów ciszę

i rozglądamy się wokół w poszukiwaniu dawnych nas

duma mnie rozpiera

Ciąża ma swoje uroki i wady.
Po ciąży najczęściej do końca życia mamy możliwość patrzeć na to małe bądź większe cudo, które ciąży zawdzięczamy, co to się do nas szczerzy i uśmiecha, czasem obrzyga, czasem popluje... Moja niechodząca radość i całe 8,5 kila szczęścia. :-D
W zestawie gratis po ciąży zostały jeszcze nieproszone kilogramy. Moje.
Jakby nie liczyć uzbierało się tego trochę ponad 20 kg.
Patrzą się teraz na mnie w lustrze i szczerzą się złośliwie.
Parę tygodni temu zmotywowana słońcem i perspektywą zbliżającego się okresu "basenowego" postanowiłam wytoczyć im wojnę.
Niestety nie jestem najlepsza jeśli chodzi o odchudzanie. Za bardzo kocham jedzenie by skazywać się na tygodnie głodówki i ograniczeń żywnościowych. Ale cóż... jak trzeba to trzeba.
Postanowiłam skorzystać z diety której działanie miałam okazję widzieć na własne oczy u kilku moich koleżanek, które to z hipopotamów czy też kaczuch zmieniły się w piękne i smukłe łabędzie.
Dieta nie najgorsza bo głodna nie chodzę, może nie najprostsza ale za to skuteczna. Musiałam zrezygnować tylko z cukru w każdej postaci, co zresztą nie było takie straszne bo obejść się bez niego mogę.
Sama jestem słodka wiec już dosładzać się nie muszę.
I o dziwo, schudłam. Gdyby nie liczyć brzucha, a raczej tej dziwnej fałdy co mi zwisa w jego okolicach, wróciłam do ubrań sprzed ciąży czyli numero 40, a mam ambicję na 38-36. Jeszcze tylko muszę się zmotywować do tych brzuszków.
Ale chciałabym oznajmić, że: jestem z siebie K.....o dumna. 

Zainteresowanym posyłam link diety.
Teraz biegam z wózkiem z Potomnym w szpileczkach i krótkich sukieneczkach i wyjątkowo dobrze się czuję.  Lato przed nami!

niedziela, 22 maja 2011

dzięx

Raportuję tylko w skrócie, że już nie analizuję. Znalazłam sobie zajęcie i teraz tylko czekam aż Luby wróci w nocy. Dziękuję śliczne za opierdal Stardust i pocieszanie Akularnicy. Czasem trzeba. :)

sobota, 21 maja 2011

za dużo myślę

Staram się nie wariować. Staram się być wyrozumiała. Staram się nie wyolbrzymiać. Ale nic nie poradzę na to, że jest mi tak strasznie przykro.
Lubego nie ma od tygodnia. Bawi się w najlepsze, a ja wariuję z tęsknoty.
Odezwał się dopiero po trzech dniach. I odniosłam wrażenie, że raczej z obowiązku niż z własnych chęci.

W czwartek miałam urodziny, a on po prostu zapomniał.
Nie zadzwonił, nie wysłał smsa.
Siedziałam sama i dołowałam się. :(
Nie oczekiwała wiele. Czekałam na zwyczajne życzenie. No i może krótkie że kocha albo że tęskni.
Dostałam usprawiedliwienie, że zapomniał zadzwonić. Że w sumie to pamiętał, ale czasu nie miał.

Nie lubię spędzać czasu sama. Mam wtedy za dużo czasu do myślenia. A myśli wyraźnie mi nie służą.
Zaczynam analizować wszystko i wszystkich. A w dodatku wyniki moich rozmyślań nie napawają mnie radością. Wręcz przeciwnie.

To co kiedyś wydawało mi się takie cudowne i czarujące, traci swój urok.
Mam nadzieję, że to tylko chwilowe. Że jak wróci to minie.
Zobaczymy...

niedziela, 15 maja 2011

tęsknota

Staram się wierzyć w swoje "prawdy". Mimo, iż czasem trudno mi wierzyć w to w co wierzyć chcę. 



Luby wyjechał na tydzień. Staram się być sprawiedliwa, rozsądna, wyrozumiała... Ale mi nie do końca wychodzi. 
Wygraliśmy w pracy wycieczkę do Egiptu. Wprawdzie Egipt nie wypalił, bo został zastąpiony Turcją, ale zawsze to coś.
Miałam prawie cały rok żeby pogodzić się z faktem, że nie pojadę. Ogłoszenie konkursu zbiegło się z ogłoszeniem mojego stanu odmiennego i podobnie jak pewne było, że wygramy, podobnie pewne było, że nie dane mi będzie się tą nagrodą nacieszyć. 
Mały jest za mały żeby wybierać się na wycieczki do egzotycznych krajów, a ja jeszcze nie jestem gotowa zostawić go samego na tak długo. Swoją drogą to naliczyłam, że przez te pięć miesięcy spędziłam w oddaleniu od niego jakieś 3-4 godziny. A i tak myślami byłam przy nim. (Czy tak już będzie do końca życia? Może mam jakąś paranoje albo obsesje?)
Było mi przykro kiedy Luby wyjeżdżał. To jego pierwsza podróż beze mnie. Właściwie wakacje. W dodatku w towarzystwie, które uwielbiam i raczej nie polega ono na omawianiu sztuki i architektury danego miejsca, ale raczej na ostrej i czasem niekoniecznie kontrolowanej moralnością zabawie. 


Już kiedyś zostawałam sama bez Lubego. Jakoś sobie radziłam. Dziś też się staram. 


Usłyszałam ostatnio od rodziny, że muszę mieć mocne nerwy puszczając go samego  w towarzystwie wiecznych kawalerów, podrywaczy z zamiłowania i notorycznych zdrajców. A co miałam zrobić? Na siłę go trzymać przy nodze? To spakowałam mu walizkę i ucałowałam na pożegnanie. 
Według mnie to lepsze niż trzymanie na krótkiej smyczy. Wtedy dopiero człowiek kombinuje. Owoc zakazany kusi, podobnie jak niedozwolony. 
Wiem, że cokolwiek zrobi to będzie jego wybór (jego strata?) a nie narzucona przeze mnie decyzja. 
Może ryzykuję, może si przejadę... może... a może nie i będzie to kolejna wygrana walka o nasze uczucie. 
Czas pokaże . Nie mogę tylko przestać o nim myśleć. 
Tęsknie całą sobą. 






"SAMA Z NAMI"


Tęskniłam za Tobą jeszcze zanim wyjechałeś

Próbowałam zaplanowac co będę robic "sama"

A teraz...

Robię herbatę dla nas dwojga uświadamiając sobie że będę musiała wypic dwie

Sprawdzam program w telewizji czy przypadkiem film który chcę obejrzec nie leci w tym samym
czasie co Twój teleturniej

Mówię na głos swoje myśli i słyszę jak trafiają głuch w ciszę

Przez moment nawet pomyślałam że się gniewasz i masz "ciche chwile" do mnie

A Ty tylko wyjechałeś na dwa dni...

Wróc proszę szybko...

Bo bardzo mnie męczy bycie samej z "nami"



piątek, 1 kwietnia 2011

wygrana

Ponoć prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie. 
A prawdziwą miłość?
Czy to prawda, że dopiero w obliczu prawdziwych problemów można przetestować miłość?

Ostatnie dni były ciężkie. Posypało się lawiną w jeden krótki dzień. Zburzyło spokój i prawie sielankowe życie.
Ostatnie kłótnie o pierdoły odeszły w niepamięć przegrywając z kłopotami większego kalibru. I miłe zaskoczenie... cała ta sytuacja bardzo nas zbliżyła.
Łatwo jest żyć obok siebie i ze sobą, kiedy wszystko jest super, pięknie i dobrze. Gorzej, kiedy trzeba stawić nagle czoła połowie świata.
Bitwy o wyjście z kłopotów jeszcze nie wygraliśmy. Potrzeba jeszcze parę tygodni, może miesięcy.
Ale walkę o nasze uczucie zdecydowanie tak.
Mało tego wynieśliśmy z niej przekonanie o sile naszej miłości i tym, że razem pokonamy wszystko i wszystkich. Łatwiej idzie się przez życie z kimś kto wspiera. Łatwiej stawić czoła dniu jutrzejszemu wiedząc, że ramie w ramię ktoś z tobą kroczy.

Mamy dla kogo żyć. Mamy dla kogo walczyć o lepsze jutro. Mamy siebie i małego Bruna :)

Pozdrawiam

czwartek, 24 marca 2011

sama ze sobą

Najtrudniej jest się przyznać do błędów. Samemu w sobie dostrzec wady.
Jakoś tak ciężko o samokrytykę.
Ostatnio nie układa nam się z Lubym szczególnie dobrze.
Przez te wszystkie lata spędzone razem prawie wcale się nie kłóciliśmy. Od czasu narodzin Potomka coraz częściej na siebie najeżdżamy. Kiedyś przeczytałam że związek się zmienia po narodzinach dziecka. Że zmieniają się priorytety i samo uczucie też ewoluuje.
Ale czy koniecznie w tą stronę?
Staram się kontrolować, staram się nie prowokować, nie brać wszystkiego do siebie, ale potem i tak wisi to między nami, aż gdy zaczyna ciążyć spada i spada między nas jeszcze bardziej od siebie oddalając.
A przecież dziecko ma zbliżać...

Poszłam spać zła. Wstałam zła.
Luby spał na kanapie w salonie i choć wiem, że po części dlatego, że tam zasnął i nie miał go kto ściągnąć do łóżka (wróć do -poszłam spać zła), to jednak coś we mnie zakiełkowało i dławi od rana (czyt. - wstałam zła).
Teraz moja złość przemieniła się w wyrzuty sumienia i jeszcze większą złość, tym razem na siebie.
Może rzeczywiście nie do końca jestem święta, może jednak to nie to, to nie tak...
Doświadczona twierdzi, że to przez zmęczenie. Ale ile można to zmęczenie obwiniać...

Obiecałam sobie przeprosić, ale wciąż jestem zła. Mam przepraszać wbrew sobie, jeśli nie jestem pewna?

I tak cały dzień...

wtorek, 22 marca 2011

czyli jednak

Właśnie wróciliśmy z PL.
Zadanie wykonane, dzieciak pokazany! Się odrobiło pracę domową.
I choć przyznam, że jestem tymi paroma dniami całkowicie wyczerpana, to jednak zadowolona. Wbrew pozorom ważne było dla mnie pokazanie syna rodzinie. Może nie w celu chwalenie się czy spełnienia obowiązku, ale bardziej dla samego uczucia kiedy widzi się babcię czy dziadka którzy z miłością i wzruszeniem przytulają swojego wnuka. To piękny widok. Piękne emocje.
Pamiętam to wyjątkowe i niepowtarzalne uczucie kiedy po raz pierwszy zobaczyłam Potomka, albo kiedy w końcu mogłam go wziąć na ręce. Pamiętam całą orkiestrę uczuć kiedy Luby trzymał Małego na rękach, zachwyt który można było dostrzec w jego oczach. Wszystkie te emocje zawieszone w powietrzu. Tyle czekania, tyle strachu i konieczne spełnienie - JEST.
Każdy kto to przeżył wie o co chodzi.
Co mnie zaskoczyło w ten weekend, to to co działo się we mnie. Ta wybuchowa mieszanka wzruszenia, dumy ale też nieczekanej i wcale nieproszonej złości i żalu.
Czyli jednak gdzieś schowane to we mnie było. Raczej wypierane...
Widząc radość i wzruszenie w oczach Lubego i jego ojca, przypomniało mi się, że może gdzieś tam na świecie pałęta się mężczyzna, który z własnej woli zrezygnował z tych emocji. Który nie chciał tego zażyć, nie chciał poznać własnej córki. Pewnie nawet nie wie czy ma córkę czy syna...
Pewnie nie wie też że tą decyzją pozbawił się nie tylko prawa do dziecka ale i do wnuka. To przykre, że przez to, że ten facet nie chciał znać mnie, teraz mój syn będzie miał tylko jednego dziadka. Przeszłości się nie zmieni. Pytanie czy by się chciał?

piątek, 11 marca 2011

szansy cd.

Ostatnio sporo czasu spędzam na rozmowach przez telefon...
Moja przyjaciółka z szansy wciąż nie dogaduję się z moim przyjacielem, który dla urozmaicenia historii jest drugim bohaterem postu.
Miotają się oboje... Nie mogą bądź nie chcą do końca zamknąć tego związku... Ale na nowe chyba też nie są gotowi.
Przyjaciółka zadała mi pytanie co ja bym zrobiła na jej miejscu.
Stanowczo odpowiedziałam, że bym nie wybaczyła, nie popuściła...
I powiedziałam prawdę... Ale potem zaczęłam się dziwnie zastanawiać czy może jednak...
Zdziwiło mnie to zastanawianie się.. Czy byłabym w stanie zapomnieć?.. wybaczyć?.. żyć z tym?..
Czy nie budziłabym się każdego dnia ze strachem czy nie znajdzie sobie znowu kogoś?..
I czy zdradę odebrałabym na pewno jako jego porażkę czy może jedna bardziej moją?..
Jak bardzo zmienia się związek (jeśli można to nazwać jeszcze związkiem) po zdradzie?
Czy można żyć normalnie?
I co wtedy jest normalne?

czwartek, 10 marca 2011

zadra

Dawno mnie nie było.
Nawet bardzo dawno...
Ale bycie matką, a przede wszystkim staranie się o bycie dobrą matką pochłania całkowicie te małe resztki wolnego czasu jaki mi zostaje.
Mały rośnie jak na drożdżach. Aż sama się nie mogę nadziwić.
Raźno trzyma już główkę, wydaje z siebie zajedwabiste dźwięki... Cud...
A ja? Staram się sprostać wszystkim wyzwaniom jakie stają przede mną. Staram się być dumna z tego co potrafię i nie przejmować się tym w czym sobie rady nie daję. A jednych i drugich rzeczy jest wiele.
Macierzyństwo nie jest łatwe... Jakoś mnie to specjalnie jednak nie zaskoczyło. Ale walczę wytrwale... :)
Zaskoczyłam jednak sama siebie. A dokładniej to co się ze mną dzieje, wszystkie te uczucia, emocje które kołaczą się we nie i nie pozwalają przejść obok swojego dziecka bez zachwycanie się tym małym cudem...

Dziś po raz kolejny zresztą poczułam to cholerne przygnębienie. Po raz setny czułam się gorsza... Mimo iż staram się z tym walczyć, tłumaczyć sobie to jednak mimo wszystko to gdzieś we mnie siedzi.
Kiedy byłam w ciąży planowałam karmienie piersią przynajmniej do szóstego miesiąca życia maluszka. Było to dla mnie oczywiste. Nie dopuszczałam do siebie myśli o butelce.
Rzeczywistość okazała się inna, wręcz brutalna.
Już dawno przeprosiłam się z butelką, ale gdzieś we mnie wciąż została ta rysa. Przeświadczenie, że jednak nie sprostałam....
Z zazdrością patrzę na matki którym się to udało. I mimo iż znam wszystkie argumenty, że mały i tak jest i będzie zdrowy, ze może to i wygodniej, że nic mnie nie omija, że tyle nawet zyskuję, to jednak jest mi przykro.

PS. W ramach przeprosin że mnie tak długo nie było posyłam fotkę mojego Księcia.

piątek, 28 stycznia 2011

"smakowite" gadżety

Bycie matką zaskakuje mnie każdego dnia.
To jak bardzo zmienia się perspektywa, priorytety, upodobania.
Czasem sama nie poznaję siebie... na szczęście w większości jest to pozytywne zaskoczenie.
Chociaż ostatnie odkrycia "nowej mnie" nie wiem do których zaskoczeń zakwalifikować.
No bo wiem już że matka jest w stanie wiele zrobić dla swojego dziecka.
Nie chodzi tylko o codzienne "poświęcenia" (wciąż nie palę, nie piję, nie jem prawie wszystkiego itp) ale i przezwyciężanie swoich strachów i oporów. Chociaż te pierwsze to akurat na zdrowie mi wyjdą.
A o co mi heelou?
No bo Mały ma ostatnio katar.
A jak to przy katarze nos zapchany.
Niby nic wielkiego, ale mój Potomny mimo iż bestia dość inteligentna mi się zda, to jednak nie potrafię go nauczyć smarkania w chusteczkę, czy też nawet rękaw.
Ale pozbyć się świństwa z nosa trzeba.
Pytanie jak?
Sama pamiętam z dzieciństwa pomarańczową gruchę, którą mama bądź babcia wyciągały kozy, śpiki i inne niespodzianki z nosa.
Niestety bądź stety technika nie tyle co idzie do przodu co na pewno podlega przemianom.
Posłałam Lubego po pomarańczową gruchę do apteki (bo do czasu urodzin Potomka jakoś sobie bez niej radziliśmy Proszę Państwa) a ten wrócił z jakimś kabelkiem i zbiorniczkiem. Gruchy w aptece nie było, więc pani sprzedała mu to cacko.




Sprzęt niby prosty. Należy końcówkę A przystawić do dziurki w nosie dziecka, końcówkę C zaś w ustach rodziców(!)(znaczy jednego;) i należy ciągnąć do czasu aż w zbiorniczku B zbierze się śluz.
!!!
No więc trzeba było... Długo się zbieraliśmy, negocjowaliśmy kto powinien i kto ma większe uprawnienia (dziwnie, bo mimo iż nie chciałam to "wygrałam").
Dziś mogę dumnie(?) powiedzieć że stałam się mistrzynią w ciągnięciu przez glutociąg. Ale na szczęście małemu po woli przechodzi. :)
Ciekawe... ile matka jest w stanie zrobić dla dziecka. Pokonać obrzydzenie,wstręt... byle tylko śpików w nosie nie było... Ciekawe co jeszcze przede mną...
Ale dla ciekawych świata i kochających przeróżne gadżęty:




jest już nowa wersja: "glutociąga" podłączana do odkurzacza. Serio.
Trochę dziwne, ale ponoć robi furorę na rynku glutociągów i gruszek. Jeszcze się nie przekonałam do tego cacka, więc na razie pozostaniemy przy ubogiej wersji którą posiadamy.
A wy odciągalibyście swojemu dziecku katar odkurzaczem???



*zdjęcia znalezione w internecie

poniedziałek, 24 stycznia 2011

kochana administracja

Mój syn wczoraj skończył swój pierwszy miesiąc!!!
Czyli nie jest już noworodkiem ale niemowlęciem. 
Chociaż to dość sporna kwestia, bo to ponoć następuje po skończeniu czterech tygodni albo sześciu. Kwestia upodobania. Mnie się podoba wersja pierwsza. Może kiedyś będę żałować (co? przecież wszystko jest możliwe) ale jednak.
Tak więc od wczoraj chodzę dumna jak paw (bo ponoć pawica się nie pyszni ogonem) i nawet już rzęsami nie zamiatam podłogi tak dokładnie jak wczoraj.
Mimo iż Mój Okruszek Książę Przecudny Skarb Najsłodszy Synuś Mamusi Kochany ma cztery tygodnie i dwa i pół dnia to od dziś jest dumnym bardziej bądź mniej posiadaczem paszportu. Takiego z fotką itp.
A od środy będzie jeszcze dumniejszym (mam nadzieję że Mój Okruszek Książę Przecudny Skarb Najsłodszy Synuś Mamusi Kochany rozumie więcej niż tylko dada bubu, choć i to co niektórzy poddają wątpliwości ) bowiem będzie miał swój osobisty dowód osobisty.
Dowód na co? No więc na to, że jest, istnieje i że tak wyglądał w chwili robienia mu zdjęcia.
W chwili. Bowiem za chwil kilka następnych czyli np za miesiąc wyglądać może całkiem inaczej... Jak to u niemowlaków... Warto nadmienić że osobnik ze zdjęcia w paszporcie wcale osobnika ze zdjęcia w dowodzie nie przypomina. Czemu? Bowiem zdjęcie 1 zrobiono w środę a zdjęcie 2 w piątek. ??? Też nie do końca rozumiem to zjawisko, ale jednak wystąpiło one w naszym życiu. A gdyby wam było mało to obaj osobnicy z powyższych dokumentów w niczym mojego Mojego Okruszka Księcia Przecudnego Skarbu Najsłodszego Synusia Mamusi Kochanego nie przypomina.
???
Historia choć długa wcale przyjemną nie jest. Wręcz odwrotnie.
Na Słowacji dziecko może korzystać z ubezpieczenia zdrowotnego matki tylko 60 dni od urodzenia, potem należy legitymować dziecko u lekarza jego osobistą kartą ubezpieczyciela, co znów oznacza, że musi być ono zarejestrowane w ubezpieczalni, czyt. mieć swoje ubezpieczenie.
Tak więc udaliśmy się z Lubym na początek na urząd "Matriky" po metrykę czyli akt urodzenia, gdzie to oficjalnie Luby musiał przyznać, że owo dziecię to wina jego poczynań i że przynajmniej w tej chwili (tak mi się tylko napisało, przecież wiem że całkowicie, w pełni i do końca życia - jeśli to przeczytasz Kochanie) bierze odpowiedzialność za swoje chwile przyjemności... :P
Potem z pisemnym dowodem, że owo uznanie ojcostwa nastało, odwiedziliśmy ubezpieczalnie. Tam uprzejme panie wyraziły chęć ubezpieczenia syna naszego ale w chwili kiedy doręczymy od policji od cudzoziemców pozwolenie na pobyt, czyli jakiś pan musi pozwolić mojemu Skarbowi przebywać na terenie Słowacji (a co z Unią, co ze strefą szengen?!).
Zrobiliśmy sobie wycieczkę na komendę policji w/w. gdzie przystojny i nawet sympatyczny pan policjant stwierdził, że owszem i pozwoli na raczenie się przez Potomka, legalnie w dodatku, urokami ziemi słowackiej, ale w chwili kiedy zobaczy wpis do paszportu jednego z rodziców, że dziecko posiadają oraz oczywiście wykonamy fotki do dokumentu o wymiarach xx na xx (nie pamiętam dokładnie).
Że ambasada polska zamknięta już była udaliśmy się z jeszcze wtedy niespełna miesięcznym dzieckiem do fotografa.
Niestety Potomny jeszcze nie ma zapędów gwiazdorskich i gwiżdże na fotografowanie go, udał się bowiem w ramiona Morfeusza. Jak można słodko śpiące dziecko budzić? Jak pytam?
Cużesz więc mieliśmy robić? Udaliśmy się na długi spacer po korytarzach domu handlowego, bowiem na zewnątrz padała jakaś papka i niczym w parku przysiadając tu i ówdzie na ławeczkach ukazywaliśmy sobie dziwne zwierzątka, które to w miejscu robienia zakupów spotkać przy kasach i między półkami można.
Po trzech godzinach cierpliwość do "słodkiego snu" się nam skończyła i postanowiliśmy obudzić bezczelnie Małego. Nie będę ukrywać, że faktem tym nie był zachwycony...
Tak więc weszliśmy w posiadanie czterech zdjęć Młodego na tle pieluchy tetrowej (bowiem fotografowany głowy jeszcze sam trzymać nie potrafi, a kanapa w zakładzie fotograficznym była koloru kurewsko czerwonego). Nic tylko skakać ze szczęścia.
Drugiego dnia udaliśmy się szczęśliwi (oraz pozytywnie nastawieni do polskiej administracji) w progi ambasady polskiej.
Tam równie uprzejma jak wcześniejsi urzędnicy pani stwierdziła, że nie wykonuje się już wpisów do paszportu ale można wnioskować o wystawienie paszportu na dziecko. Do tego potrzebny nam będzie akt urodzenia polski, po który to należałoby się udać do PL.
Już miałam płakać i błagać, nawet sobie jakąś tkliwą historyjkę obmyśliłam, ale urok ciemnych oczu mojego Lubego zawsze działał na panie w wieku "porozrodczym". Pani poprosiła swego kolegę konsula o wydanie paszportu tymczasowego.
Do niego potrzebne były fotki o rozmiarze innym niż te w których posiadanie weszliśmy dzień wcześniej, w dodatku według jakiś norm unijnych (?). Pobiegliśmy więc znowu do fotografa. Młody jak zawsze w aucie zasnął, ale nauczeni doświadczeniem z dnia poprzedniego nie czekaliśmy aż sam raczy się obudzić (o my niegodziwi!).
Z paszportem należało wrócić na komendę policji, z komendy zaś do oddziału ubezpieczalni.
I pomyśleć, że to wszystko dla małej karteczki z numerem ubezpieczenia.
No cóż... wielu rówieśników Młodego ledwie się metryką może pochwalić a my proszę!!!
Ciekawe czy nam kredyt w Providencie na dowód dadzą???

sobota, 22 stycznia 2011

rywalizując z panem Anatolijem...

Podróżując po tych wszystkich portalach o macierzyństwie, rodzicielstwie, dzieciach itp., etc. nie znalazłam jednej istotnej informacji.
Nikt, ale to nikt, nie raczył tam napisać gdzie odbywają się zawody w zamiataniu podłogi rzęsami. Ostatnio sporo trenuję w dziedzinie "padać na pysk" więc miałabym spore szanse.
Ponoć sukces Kaszpirowskiego ma coś wspólnego z tym, że chłop sypia tylko cztery godziny na dobę. Biorąc pod uwagę mój ostatni harmonogram spania, pozostaje mi tylko czekać aż sińcami pod oczami zahipnotyzuję moje dziecko.
Dziś pobiłam kolejny rekord: przez ostatnią dobę spałam jakieś dwie i pół godziny (choć mnie się wydawało, że to minuty), bo mały złapał katar, który ewidentnie popsuł mu humor, a mnie noc.

piątek, 21 stycznia 2011

szansy ciąg dalszy

Mówi się że Polak mądry po stracie...
Albo że lepszy wróbel w garści niż gołąb na dachu...
Albo że cudze chwalicie a swego nie znacie...
Każdy zna, każdy wie, każdy zażył...

Czemu więc tak ciężko człowiekowi docenić to co posiada? Stanąć z boku, popatrzeć na swe życie i stwierdzić, że mimo wszytko jest się bogatym?
Rozumiem marzenia. Rozumiem plany, aspiracje...
Ale tak ciężko mi zrozumieć ślepotę w codzienności...

Bohaterowie mojego niegdysiejszego postu wciąż w separacji.

On realizuje swe męskie ambicje w ramionach młodszej. Mówi że potrzebuje odpocząć od Niej, złapać dystans, odetchnąć... pytany czy Nowa Ona daje mu wystarczająco dużo świeżego powietrza, milknie. Gdzieś podświadomie wierzy w otwarte drzwi, które stara się u Niej zostawić.

Ona powoli przymyka te wrota. Zamyka je czas i codzienność bez Niego do której zaczyna przywykać.  Zaczyna w końcu zaczyna spoglądać na świat przez zapuchnięte od wczorajszych łez oczy. I widzi to co było, jaki był, czego nie było i jaki nie był. Spada zasłonka z miłości i świat ukazuje się w troszkę innych barwach...
Zaczyna widzieć przyszłość i zastanawiać się czy znajdzie się jeszcze dla niego w niej miejsce. Bo nie ma już miejsca w niej na kolejne rozczarowanie. Kolejna rana na sercu z powodu zdrady, zranienia zabiłaby je całkiem, a przecież ona ma jeszcze dla kogo żyć.

To przykre jak bardzo ludzie się ranią.
Jak ciężko docenić im wprawdzie zwykłą i czasem szarą codzienność. Wybierają porywy, ekscesy krótkotrwałe jakby to miało przedłużyć im młodość, życie...

Znam Jego, znam Ją, znam ich uczucie...
I o dziwo zaczynam stawać po jego stronie. Bo przecież Ona go znała równie dobrze jak ja. Wiedziała, że nie potrafi być wierny, że kocha przygodę, szaleństwa, wino, kobiety i śpiew...
A mimo wszystko się łudziła, że go zmieni.
Myślę, że przegrała tą walkę o jego miłość już wtedy kiedy pierwszy raz, jak gdyby nigdy nic, wybaczyła zdradę. A potem drugi i trzeci... Dała mu przyzwolenie... Pokazała swoją słabość, kompromisowość, uzależnienie... Dzięki temu wiedział, że zawsze będzie mógł wrócić.

Błąd popełniła zamykając go w złotej klatce.
Może to porównanie będzie brutalne, ale ośmielę się je tu napisać, bo mimo mojej wewnętrznej moralnej walki, jakoś dziwnie wydaje mi się na miejscu:
Bo to jak z psem i smyczą.
Kiedy smycz jest krótka, pies się szarpie, wyrywa, chce pójść dalej, zobaczyć więcej... czasem smycz się zerwie... albo pan zmęczony szarpaniem ulegnie i zejdzie z chodnika na trawnik...
A kiedy smycz długa i luźna? To pies się nie szarpie... kroczy dumnie przy nodze... kiedy chce to powącha inny kwiatek na trawniku, ale kiedy przegina pan szybko smyczą pociągnie i pies wraca... Czuje wolność ale nie koniecznie musi z niej korzystać. Przecież jest mu ona podana na talerzu, tylko że w zdrowej dawce....
Pan ufa swojemu psu, pies znając zapach wiedząc że zakazane zakazanym do końca nie jest jest wierny... Dobrze im razem, więc po co to tracić?

Ja nie wybaczyłabym zdrady. Jakoś strasznie monogamiczna jestem. Nie uznaję w tej kwestii kompromisu. Jeśli człowiek z kimś jest to na 100%, całym sobą, nie można przecież na raty czy na wagę, w kawałkach.
Zdrada oznacza dla mnie koniec związku.
Rozstanie zawsze boli. Nawet jeśli wcześniej jest tłumione złością, chorą ambicją czy aktorskim wzruszeniem ramion. Ale co nas nie zabije to nas wzmocni, albo przynajmniej miałoby nas czegoś nauczyć...
Ludzie którzy zdradzają nie zmieniają się z dnia na dzień... To długotrwały proces...

Zawsze kiedy słyszę o takich sytuacjach staram się jeszcze raz stanąć obok siebie, wyświetlić sobie swoje życie i przewinąć cały mój związek... Popatrzeć od początku do dziś... Spojrzeć w przyszłość... Docenić to co mam i co mieć mogę...
Tyle bólu, łez, starań kosztowało nas to co teraz mamy. Tyle krętych dróg, życiowych przeszkód, byśmy trafili tu gdzie jesteśmy teraz... Tyle sił i energii by stworzyć to co jest między nami...
Wiec czy warto "oddać się na chwilę", pozwolić podzielić to co mamy, zniszczyć to co może być...

W takich chwilach po raz kolejny doceniam to jak wiele mam.
W szarej, czasem nudnej codzienności tak łatwo o tym zapomnieć. Zgubić się na korzyść innych... Przyzwyczaić się do myśli, że ktoś jest mimo wszytko i zaryzykować... I stracić... Nie warto... Nie po tym wszystkim...
Związek to cholernie ciężka praca... Kompromisy, akceptacja...
Mamy szczęście.
Udało nam się z Lubym znaleźć most łączący nasze dwa światy. Mnie i jego. Połączyć to co nas dzieli i podzielić na pół to co nas łączy aby każdy został sobą obok tego drugiego.
Chyba to co nas tak trzyma obok siebie to ciężka i długa praca jaką włożyliśmy w nasz związek.
Solidna podstawa przyjaźni, na której zbudowaliśmy naszą miłość sprawia, że każdy atak, cios, czy przeszkodę potrafimy pokonać i utrzymać tą naszą łódź miłości na wodzie. Każde z nas wie jakie konsekwencje grożą gdy pozwolimy komuś, choć na chwilę nas podzielić, wejść na pokład. Wiemy, że później już nie będzie odwrotu...

Szkoda mi moich "bohaterów"...
Błądzą obok siebie, uderzają w siebie i powoli niszczą nie tylko to co ich łączy, ale i obraz wszystkiego tego co ich łączyło...

On chce próbować nowych smaczków... Ona wierzyła, że swoją miłością osłodzi jakoś tą gorycz bólu...
Pozostał niesmak i zgaga...



"Przepisy ruchu drogowego"

Chciałam dogonić swoje marzenie
ale albo prysło jak bańka mydlana
albo uciekło zbyt szybko

Przez tą głupią pogoń
nie zauważyłam ciebie obok znaku UWAGA MIŁOŚĆ
i pobiegłam dalej

A teraz stoję na skrzyżowaniu
i czekam aż zniknie czerwone światło ONA
i będę mogła wrócić do ciebie

Nie chcę łamać przepisów
nie wiem czy jest sens
nie wiem czy nadal na mnie czekasz
Czekasz?
dla P.  

czwartek, 13 stycznia 2011

pogodzenie

Byliśmy z Potomkiem na kontroli u pediatry. Okazało się że przyjęta przez nas strategia utuczenia mojego maleństwa działa.
Zawiesiliśmy więc topór wojenny z naszym refluksem i postaramy się z nim żyć. Mały miał dziś 3950 gram. Czyli wciągu 1,5 tygodnia przybrał całe 450, co ponoć jest sporym osiągnięciem. Podziałało odstawienie od i tak niechcianej piersi i przestawienia na butelkę. Książę dostaje więc albo matczyne, żmudnie odciągnięte, a następnie zagęszczone specjalnym proszkiem mleko, albo po prostu mleko antyrefluksowe sztuczne.
I teraz tuczymy pomału nasze maleństwo.
Jestem spokojniejsza.
W końcu mam pewność, że moje Kochanie jest najedzone i szczęśliwe.W końcu karmienie staje się dla nas przyjemnością.
Mogę spokojnie przytulić Małego do siebie i z uśmiechem go karmić. Jestem spokojna, bo mam pewność, że się naje i nie zwróci. Uwielbiam spoglądać w te śliczne oczka, wpatrujące się we mnie. Kocham tego zeza i świdrujące, rozbiegane spojrzenie.
W jakieś "mądrej" książce przeczytałam ostatnio, że takie trzytygodniowe maleństwo nie kocha, bo jeszcze nie potrafi. Że ponoć poznaje, jest przywiązane, ma potrzebę bezpieczeństwa...
Ale jak w to uwierzyć kiedy z ufnością zasypia mi w ramionach. Kiedy z chwilą kiedy policzkiem dotyka mojej skóry wzdycha i spokojnie zamyka oczka.
Uwielbiam tulić go w ramionach. Znika wtedy cały świat, wszyscy i wszystko. Jesteśmy tylko my... I mam ochotę z tej moje radości ścisnąć go z całych sił i nie wypuścić.
Jestem teraz na etapie tęsknoty za ciążą. Wtedy we mnie był bezpieczny. Dziś martwię się o każdy oddech, każde zakwilenie...
Dostaję bzika!!! Ale to ponoć minie z czasem... Chociaż wcale mi to nie przeszkadza...

wtorek, 11 stycznia 2011

wersja pełniejsza

Czas pędzi.
Nie zatrzymuje się, tylko gna "na zbity pysk".
Mój synek ma już dwa tygodnie.
Już dwa tygodnie...
Albo tylko...
Czas jest dla mnie ostatnio bowiem rzeczą względną.
Jeszcze niedawno ten mały astronauta pomieszkiwał sobie we mnie, dziś po wylądowaniu absorbuje mnie do tego stopnia, że czas ciąży wydaje się mi niezwykle odległy.
Nie wiem ile czasu mi potrzebne będzie aby zrozumieć cud który nastąpił.
Spoglądam na tą moją kruszynę i staram się zrozumieć, uwierzyć, że coś takiego, ze mnie, z niczego, że to urośnie, że to moje...
Niby znam wszystkie te fakty o jajeczku, plemniku, embrionach i całą tą resztę nic nieznaczących terminów i opisów. Ale chyba mój umysł nie jest w stanie tego pojąć. Może wraz z wodami płodowymi odsączyli mi trochę oleju z głowy?

Miałam napisać jak i co, ale tyle się działo...
Pamiętam jak pisałam post JUTRO. Byłam podekscytowana, zniecierpliwiona... Cieszyłam się, że na drugi dzień będę trzymać dzieciaka w rękach.
Niestety, nie wszystko poszło dokładnie tak jak sobie zaplanowałam.
Hospitalizowano nas na oddziale ciąży zagrożonej. Wykonano serię badań i kazano czekać. Nie ruszać się z łóżka i czekać.
Niby wszystko miało być w porządku, ale ilość badań, a szczególnie ilość powtórzeń poszczególnych wydawała się niepokojąca.
Na pytania co się dzieje i czy wszystko w porządku odpowiadano, że muszę poczekać na wynik tego albo tamtego badania i że będzie dobrze.
Dobrze nie było na pewno psychicznie. Zostałam sama ze swoimi wątpliwościami i niepokojem o Potomka. Najgorsza była niepewność i samotność w tej niepewności.
Między jednym badaniem a drugim starałam się nie płakać.
Drugiego dnia wieczorem już nie wytrzymałam. Na kolejną odpowiedź lekarza, że trzeba zaczekać wybuchłam płaczem i krzykiem jednocześnie. Zażądałam wytłumaczenia po co tyle powtarzających się badań, jeśli z dzieckiem wszystko w porządku i mam dostać tylko tą cholerną tabletkę na wywołanie porodu. Pan doktor stwierdził w końcu, że spróbują mi dać "magiczną pigułkę" i poczekają na efekty. Późnym środowym wieczorem zaaplikowano mi tabletkę.
W nocy odczuwałam tylko delikatny ból brzucha. Delikatny, bo nawet bóle menstruacyjne miałam silniejsze.
Rano stwierdzono, że dostanę jeszcze jedną, a jak to nie pomoże to wieczorem jeszcze jedną.
Trzecia nie była jednak potrzebna. Po godzinie zaczęłam odczuwać silniejsze boleści. Na niepokojąco długim bo prawie dwugodzinnym badaniu CTG wyszło, że mam regularne skurcze co trzy minuty.
I zaczęło się coś dziać.
Pan doktor po szybkim badaniu, zarządził natychmiastowe przeniesienie na porodówkę. Nie wiedziałam czy się cieszyć czy bać. Z jednej strony strach przed porodem, bólem i całą tą niewiadomą, z drugiej radość, że w końcu i podekscytowanie, że niedługo zobaczę moje maleństwo.
Na porodówce przygotowali mnie do porodu i znów podłączyli do monitora CTG.
Dziwne wydawały mi się tylko całe wycieczki lekarzy i pielęgniarek, zbierające się obok mojego wykresu. Wszyscy spoglądali na wyniki, kiwali do siebie znacząco i odchodzili.
Nikt nic nie mówił. Na moje pytania o monitor, kazali czekać na lekarza prowadzącego.
W końcu pojawiła się pani doktor, która łapiąc mnie za rękę powiedziała, że mały źle reaguje na skurcze i ona doradzałaby natychmiastową cesarkę.
Nigdy w życiu się tak nie bałam. Ale to był inny strach.  Nie o siebie, nie o ból. Ale strach o moje nienarodzone jeszcze dziecko.
Po podpisaniu zgody na operację wszystko potoczyło się błyskawicznie. Rozmowa z panią anestezjolog, pielęgniarki przebierające mnie w jakiś zielony fartuch, przewiezienie na salę operacyjną niczym z serialu "Chirurdzy".
Cesarkę wykonuje się na częściowym znieczuleniu. Oznacza to, że nie czuje się bólu, ale jest się świadomym tego co się dzieje. Odczuwa się to co się dzieje w brzuchu ale nie ból.
Nie zapomnę nigdy uczucia rozcinania brzucha i wyrywania ze mnie dziecka. Każde szarpnięcie, każdy gwałtowny ruch panicznie mnie przerażał.
W pewny momencie usłyszałam od jednego z lekarzy, że już widać główkę. Spytali jakie imię ma mieć dziecko. Zdążyłam tylko odpowiedzieć i zasnęłam. Kiedy odzyskałam przytomność usłyszałam tylko, że mały jest cały i zdrowy.
Dalsze co pamiętam to tylko droga na oddział położniczy.
Następnie 24 godziny w łóżku. Dopiero w Wigilię w południe pozwolono mi wstać.
W Słowackich szpitalach ojcowie nie mają wstępu na oddział położniczy. Mogą zobaczyć dziecko przez szybę na oddziale noworodków, a z matką mogą się tylko spotkać na korytarzu przed wejściem na oddział. Szykowały się więc ciekawe święta.
Siostry pielęgniarki były jednak na tyle dobre, że wyjątkowo pozwoliły mojemu Lubemu wejść do mnie do pokoju. W końcu była Wigilia.
Udało nam się spędzić razem dwie godziny. Naszą pierwszą wspólną Wigilię... :)
Później już czas zleciał szybko. Czwartego dnia po operacji wróciliśmy do domu.



Po tygodniu spokojnego i prawie sielankowego życia we trójkę pojawiły się jednak kłopoty z jedzeniem.
Mały za nic w świecie nie chciał się złapać piersi. Miotał się, rzucał, płakał.
Kiedy się już złapał to tylko na moment, by zaraz puścić z płaczem.
Po całej nocy mojego i jego płaczu, rano zrezygnowani daliśmy mu sztuczne mleko.
Po południu pani doktor zaleciła przez parę dni używać silikonowych nastawek na sutki. Podziałało i mały zaczynał ssać.
Za to dla odmiany zaczął zwracać całe wypite mleko. Bez różnicy mu było czy to moje czy sztuczne. Wypuszczał z siebie fontannę białego, częściowo strawionego mleka, racząc nim każdego i wszystko.
Kolejna wizyta w szpitalu i kolejne instrukcje jak wykarmić czy też dokarmić małego, bo zaczął szybko tracić na wadze.
Badania, USG, kolejni lekarze i w końcu diagnoza: Refluks. Mały 24 godziny na dobę ma leżeć w pozycji pochylonej 30%, nie płasko, ma pić zagęszczane mleko, a z powodu utraty wagi musi być na razie karmiony butelką, czy to moim, odciągniętym mlekiem, czy też sztucznym, w celu kontroli ile wypija.

I tak nam upływają dni.
Odciągamy mleko (min 30 minut), karmimy Małego (ok godziny bo musimy robić przerwy co 20-40 ml żeby się mu odbiło, bo inaczej wszystko zwróci), przewijamy i znowu odciągamy, karmimy, przewijamy... Sielanka...
Pocieszam się obietnicą pani doktor, że z czasem można będzie jednak wrócić do karmienia naturalnego.
Najgorsze mamy już chyba za sobą. Już pogodziłam się z obecnością butelki w naszym życiu.
Pierwsze dni były okropne. Nie mogłam zaakceptować faktu, że nie jestem w stanie wykarmić swojego dziecka. To było dla mnie bardzo ważne. Czułam rozgoryczenie i rozczarowanie.
Paradoksalnie im bardziej się tym przejmowałam, tym mniej miałam mleka i nawet odciągać nie było co, więc i nawet poprzez butelkę nie mogłam go nakarmić naturalnie.
Dziś już po wielu wypłakanych łzach zrozumiałam, że najważniejsze że mój Synek nie jest głodny. Wiele dzieci jest karmione sztucznie i żyją zdrowe i szczęśliwe.
Mleko powróciło z dezercji i Mój Mały Książę jest najedzony, szczęśliwy i przybiera w końcu na wadze.
A co za tym idzie szczęśliwa jestem i ja.

Miłość do dziecka to coś magicznego, co pojawiło się w moim życiu nieproszone, wraz z zaskoczeniem i dwoma kreskami na teście. Z każdym dniem rosła i wciąż rośnie.
W ciągu tych 9 miesięcy mój świat gruntownie się przewartościował. Ranking priorytetów przewrócił się i ułożył według całkiem innych kryteriów. Życie zmieniło się diametralnie. Na lepsze. Bo jakoś lepsza się czuję...
Pełniejsza... i to nie tylko miłości...


Ps. Dziękujmy wszystkim za trzymanie kciuków i wszystkie pozytywne myśli, życzenia i słowa. Jesteście kochani. Buźka :)