niedziela, 10 lipca 2011

posrany zamek

Czas ostatnio przecieka mi przez palce.
Pewnie gdybym miała kalendarz jak moja babcia z wyrywanymi kartkami musiałabym nadrabiać wyrywanie. Tak, sekretarka przesuwa czerwone okienko, a w telefonie czy internecie samo się aktualizuje.
Z jednej strony wygoda, z drugiej coś magicznego się zgubiło.

Postaram się nadrobić to co się ostatnio wydarzyło.
Najważniejsze:
Potomny dokazał, że cwana z niego bestia i w ciągu tygodnia pokazał co potrafi. Skok rozwojowy mu się trafił i nagle zaczął sam siadać, dwa dni później zaskoczył nas sam wstając w łóżeczku, a wczoraj jak gdyby nigdy nic przeraczkował za mną z pokoju do kuchni.
Zaczęło się.
Teraz za żadne skarby nie chce usiedzieć w miejscu.
Wstaje i krzyczy, bo nie opanował jeszcze, niestety siadania z pozycji stojącej.
Sadzasz go a on za chwilę znów wstaję.
Wkurza się, bo chodzić jeszcze nie umie, a z nowej perspektywy tyle ciekawych rzeczy w zasięgu wzroku.

W między czasie złapał jakieś choróbsko. Byliśmy u lekarza, dostaliśmy antybiotyk i pomaga. Katar i kaszel przechodzą, tym bardziej, że łaskawie obdarował przeziębieniem mnie, a dziś trafiło i na Lubego.
Leczymy się starą metodą babci czyli sokiem z buraka i syropem z cebuli, bo wszystkie Ferfeksy, Gripeksy i inne cuda nie pomagają.

Przed nami perspektywa kolejnej przeprowadzki.
Jakiś rok temu marzył mi się nowy dom z piękną łazienką i ogrodem dla Potomnego. Ze względów praktycznych i finansowych zostaliśmy w tym co teraz i już się nauczyłam kochać ten nasz domek, a tu wczoraj właściciel przyniósł wypowiedź. Do końca września musimy znaleźć coś innego.
I po raz czwarty w BA będziemy się przeprowadzać. Po raz szósty już zaczynam intensywne poszukiwania nowego "gniazdka".
Ceny wynajmu poszły w górę, ponoć ze względu na wzrost jakiegoś podatku od nieruchomości. Czyli nieciekawie.
Ale wyboru nie mamy.
A już się cieszyłam, bo pozałatwiałam wszystkie sprawy administracyjne z powodu powiększenia się rodziny, a teraz znów trzeba aktualizować wszystkie dokumenty. Szlag by mnie trafił, ale jakoś się przyzwyczaiłam do tych pań w urzędach. Nawet zabawne się robi to jak one się "cieszą" na mnie. Jakoś załatwianie spraw z cudzoziemcami nie należy do ich ulubionych zajęć.
Ja staram się żyć z nimi według zasady: staraj się polubić, znaleźć coś pozytywnego a jakoś łatwiej będzie przełknąć.
Przynajmniej nie będzie nam się nudzić.
Tylko jak pomyślę o tym pakowaniu, sprzątaniu, rozpakowywaniu, znów sprzątaniu...

Dziś byliśmy zwiedzać jeden z wielu zamków na Słowacji.
Staramy się pokazać Potomnemu trochę świata i nauczyć żyć aktywnie, czyli nie przed Tv tylko "coś" robiąc, cokolwiek to będzie.
Przed Potomnym każdy weekend spędzaliśmy na podróżach, zwiedzaniu. Okazało się, że narodziny Młodego wcale nas tak strasznie nie ograniczają. Trochę spowalniają, ale na pewno nie zamykają na świat.
Musimy się tylko nauczyć przewidzieć wszystko. Dziś zapomnieliśmy o schodach.
Ciężko się wchodzi na wieżę w zamku taszcząc ze sobą sporej wagi wózek i 9 kilogramowe dziecko. Zapomnieliśmy o nosidełku czy chuście i trzeba było młodego pojd zaparkować przy panu kustoszu a Potomka po prostu wnieść na górę.
Zamek spory, zwiedzania ponad godzinę a Młody uznał, że dosłownie sra ma wystrój wnętrz i zamki 16-to wieczne. Narobił do pampersa sporą bombę. Nosić się go z tym nie dało,  po pierwsze ze względów aromatycznych, po drugie każdy chyba może się domyślić, co by się stało gdyby niechcący złapać nieuważnie i rozgnieść w pieluszce. No awaria gotowa.
Więc jak mus to mus. Reszta grupy raczyła się oglądaniem cennych obrazów i pamiątek po gospodarzach, a Młody rozłożył się na  na jednym z królewskich stołów i zadowolony z wyróżnienia pozwolił dokonać niezbędnej toalety. Bo nie wiem czy wiecie, na takim zamku nie ma toalet!!! A tym bardziej przewijaka.
Ale daliśmy rade. Potrzeba matką wynalazku...
Opuszczając zamek widzieliśmy zdziwione spojrzenia grupy zaczynające zwiedzanie po nas. Chyba zdziwił ich zapach unoszący się w powietrzu. Przynajmniej nie śmierdziało stęchlizną...