niedziela, 28 listopada 2010

pogodynka

Dziś liryczniej... 
Wprawdzie stare to już lat kilka, ale tak do mnie dziś znowu przywitało... Cały dzień mi po głowie chodzi...
Śmieszne jak ludzie się zmieniają... poważnieją...
Jednym z najlepszych pomysłów jakie miałam, to zapisywać wszystkie te wypociny, bo dziś tyle przeżyć mi daje możliwość powrotu do tamtych czasów...
Dzięki tym wierszą dziś lepiej rozumiem siebie z przed lat...
Jestem bardziej wyrozumiała dla tamtej mnie...

Może jak przeczytam ten blok za parę lat, to sama swój fanclub założę... :)
Albo się znienawidzę.... Chciaż... ;)



"pogodynka"

Czasami myślę że jestem jak pory roku.

Czasem zimna jak śniegi w styczniu, swym tchnieniem zamrażam swe uczucia tak łatwo jak grudzień jeziora w lodowisku.
Nie zważając na to co czujesz, ranię Twe serce soplami ze swych jesiennych łez.

A Ty jak taka "moja Marzanna" roztapiasz wszystko i sprawiasz że znowu rozkwitam.
Dla Ciebie.
Wypuszczam kolejne pączki tej naszej miłości i staję się romantyczna.
Nawet ptaki namawiam by świergotały w rytm naszych serc.

Zatracam się w tej naszej miłości tak głęboko iż nadchodzą gorące dni lata.
W słonecznej gorączce doprowadzam nasze ciała do wrzenia, a serca aż płoną z miłości.
Ukazuję ogromm swego uczucia w słupku rtęci, mierząc go w stopniach Celsjusza.

Porażenie słoneczne serca leczę w melancholii jesieni.
Staję się sentymentalna.
W ulewie z moich rozterek zakładasz swe różowe kalosze i do wiadereczka mopem ze swego optymizmu zbierasz moje kryształowe łezki, jedna po drugiej.
Zbierasz suche liście z moich wspomnień i układasz je w ogromne serce z napisem "Kocham".

Brniesz rok po roku z tym swoim uśmiechem. Przetrzymujesz chłody zimy i gorąc lata.

Jesteś przy mym wiosennym rozkwitaniu i przekwitaniu jesieni.
Kroczysz dumnie i wciąż powtarzasz że mnie kochasz.
Prawie Ci wierzę.
Bo tylko miłośc utrzyma Cię przy mnie.
No i Twój optymizm.
To że wciąż liczysz na anomalia pogodowe.
Bo przecież tą moją zmiennośc kochasz...



Obraz pochodzi ze strony //www.gurufreebies.pl/

sobota, 27 listopada 2010

Razem czy osobno?

Ostatnimi laty popularne stały się porody rodzinne. Przez kilkaset lat mężczyźni byli wykluczeni z końcowej fazy przyjścia na świat nowego człowieka. Nikomu nawet do głowy nie przyszło by ojciec był obecny przy samym procesie rodzenia. Pisane było więc mężczyźnie stać pod drzwiami i czekać.
Pamiętam wszystkie te filmy, kiedy "twardzi" mężczyźni z przerażeniem słuchają krzyków swojej kobiety dochodzących zza drzwi, nerwowo przemierzając korytarz w tę i z powrotem.
Ale czasy się zmieniają. Zmieniają się i poglądy i przyzwyczajenia. Czasem technika nie nadarza, czasem nie nadarza psychika.

Dziś z każdej strony słyszy się o porodach wspólnych. Kiedy to w końcu ojciec może uczestniczyć w narodzinach potomka. I podobnie jak kiedyś niewyobrażalne było aby przy tym "cudzie narodzin" był obecny, podobnie dziś niewyobrażalne stało się by przy nim miałoby go zabraknąć.
Co rusz pytają się nas czy mój Luby przy porodzie będzie. Choć pytaniem nazwać raczej tego nie można, bowiem o dziwo dla wszystkich jest to sprawa oczywista, i dla tych co już tą przyjemność mieli, ale i dla tych co ich ona ominęła.
Może nie byłoby w tym nic dziwnego i bulwersującego mnie w soboty oraz inne poranki, gdyby nie reakcja tychże ludzi na nasze pełne stoickiego stwierdzenie, że nie.
Była to bowiem jedna z pierwszych rzeczy, które ustaliliśmy z Lubym na wieść o naszej ciąży. Że pod drzwiami to on owszem, ale na samym "cudzie" to już nie bardzo.
Nie można powiedzieć, żeby bał się krwi bądź krzyków. Wręcz przeciwnie: ból i krew (wprawdzie niekoniecznie moja) mu nie przeszkadzają, ale jednak nie ma ochoty w tym uczestniczyć.
Pierwszą moją reakcją, było zdziwienie. Bo przecież wszyscy jego i moi koledzy opowiadali o tym z takim zaangażowaniem i dumą. Ale potem przyszło zrozumienie.
Przecież bez względu na to jak bardzo i szaleńczo go kocham nie wiem czy chciałabym być świadkiem jego bólu. Może co innego jeśli chodzi o sam fakt uczestniczenia w przyjściu na świat mojego dziecka, ale przecież jestem kobietą i dla nas ten "cud" ma całkiem inne znaczenie i inaczej nas naznacza niż mężczyzn.
Dlatego bez żalu pogodziłam się, że końcową fazę naszych 9 miesięcy oczekiwań przyjdzie mi znieść samej.
Choć i jemu za tymi drzwiami nie zazdroszczę, bo znieść bezradność będzie mu pewnie ciężko. Podobnie jak oczekiwanie...
Nie rozumiem jednak reakcji innych. Nasza decyzja jest zawsze szeroko komentowana, a nade wszystko często krytykowana. Jest to czasem na tyle karykaturalne, że wręcz śmieszne. Wszystkie te kobiety które mnie pocieszają, poklepując po plecach (czego a propos nienawidzę) ze słowami, że może jeszcze zrozumie. Wszyscy ci mężczyźni, którzy opowiadają o swoich przeżyciach i starają się wręcz na siłę Lubego przekonać.
Czasem śmiechu warte, czasem nieźle wkurza...
Bo przecież to musi być nasza decyzja. Nasz wybór. A przede wszystkim jego. To on musi chcieć, on musi tego potrzebować.
Na co mi zmuszony presją otoczenia, nowymi tradycjami czy obowiązek facet, który zamiast trzymać za rękę sam musi być trzymany?
I tak sporo roboty mnie czeka.

Nie uważam żeby postawa Lubego świadczył o jego niedojrzałości, bądź egoizmie. Cieszę się, że powiedział otwarcie, że nie czuje się gotowy na uczestniczenie w porodzie. Świadczy to o jego zaufaniu do mnie i szczerości, która jest dla mnie tak ważna. Nie czułabym się dobrze z tym, że był, bo był zmuszony.
Szkoda, że nie wszyscy są w stanie nas zrozumieć.
Mężczyzna to całkiem inna istota. Oni inaczej niż my przeżywają przyjście na świat swojego potomka. Podobnie jak oni nie zrozumieją każdej naszej reakcji, podobnie i my nie zrozumiemy ich. Ale czy z tego powodu, że nie płaczą na widok każdego brzdąca, że nie rozczulają się na widok małych śpioszków, czy też nie koniecznie chcą być przy samym porodzie, należy umniejszać ich rolę. Przecież w nich też zachodzi wielka zmiana. Dla nich to też emocje, strach, przeżycia. Czy na pewno mniejsze od naszych?

Ostatnio po jednej z wielu "sesji przekonywania" Luby przyszedł i stwierdził, że jeśli naprawdę mi na tym zależy to on jednak pójdzie. Odmówiłam. Starał się nie okazywać tego, ale chyba kamień spadł mu z serca.
Wiem, że jeśli poproszę pójdzie. Ale czy ja chcę...
Przez te wszystkie miesiące, przygotowując się do wydarzenia, które nas czeka za parę dni, przywykłam już do myśli, że nie będzie go obok. I może go ominie wiele... ale to jednak nasza świadoma decyzja. Nasza. Podobnie jak nasze dziecko.
Czy więc na pewno powinni uczestniczyć w podejmowaniu tej decyzji inni?

czwartek, 25 listopada 2010

miś

Kto ma misia, miałby i wiedzieć, że dziś najlepszy przyjaciel z dzieciństwa ma swoje święto. Ale misia miał lub ma prawie każdy.
Z Barbi bywało różnie, za to pan Miś gościł w każdym chyba domu. Czasem bez oka, czasem z naderwanym uchem. czasem brudny... inwalida... ale zawsze...
Sama historia jegomościa jest interesująca: było bowiem raz, że prezydent Stanów Zjednoczonych Teodor "Teddy" Roosevelt wybrał się na polowanie. Jego towarzysz postrzelił małego niedźwiadka. Widząc przerażenie malca, prezydent nakazał go uwolnić.
Całe to zajście zostało przypadkiem, lub nie, uwiecznione na jednym z rysunków grafika poczytnego "The Washington Post".
Następnie pewien emigrant z Rosji, właściciel niewielkiego sklepiku zainspirowany grafiką, pozyskał zgodę samego prezydenta na produkcję maskotek o imieniu "Teddy".
Wszystkie misie, które znamy dziś to najprawdopodobniej kuzyni owego "Tadzia".

Jest obecny w każdym domu, zna wszystkie nasze najskrytsze sekrety, wszystkie radości, zna też niejeden smak łez...
Więc wszystkiego naj i kolejnych 100 lat życzę wszystkim misiom... 


Wczoraj byłam u lekarza. Okazało się, że mojemu Zdzisiowi coś się spieszy na ten świat i chce wyemigrować ze mnie przed czasem. Mam nadzieję, że jeszcze trochę wytrzyma.
Z jednej strony już bym chciała go przytulić, zobaczyć jakie ma oczka, nosek...
Z drugiej... wiem, że będzie mi go brakować pod sercem, nawet tych jego kopniaków... :)
Dziś święto misia, więc kupiłam małemu jego pierwszego misia. Czeka na niego w łóżeczku... Mam nadzieję, że podobnie jak mój będzie dla niego przez najbliższe lata najlepszym i najwierniejszym przyjacielem.

Mój Luby dziś musiał wyjechać na dwa dni. Zostałam więc sama z naszym misiem i pozostało nam tylko czekać. I na tatę i na synka... ;)
Buźka :*

środa, 10 listopada 2010

po imieniu

W Wikipedii znalazłam taką oto notkę:
"Imię (łac. nomen) – osobista nazwa nadawana jakiejś osobie przez grupę, do której należy. Wraz z nazwiskiem, czasem patronimikiem (ros. отчество — otcziestwo), a rzadziej przydomkiem stanowi u większości ludów podstawowe określenie danej osoby.
Imię wywodzi się prawdopodobnie od przezwiska; z czasem nabyło ono silnego rysu magicznego. Łączy się to z pradawną – nieistniejącą już u większości społeczeństw – funkcją języka, zgodnie z którą nadanie nazwy jakiemuś obiektowi, przedmiotowi, osobie poczytywano za zdobycie władzy nad nią. Tym samym rodzina nadawała dziecku imię, aby wyposażyć je w pewne cechy, "zaprogramować" jego przyszłość lub odwrócić nieprzychylny bieg wydarzeń; imię było wróżbą, błogosławieństwem, życzeniem. W Polsce za przykład posłużyć mogą tradycyjne imiona słowiańskie. "
Dla ciekawych dalszej części podaję link:  http://pl.wikipedia.org/wiki/Imi%C4%99 

Czemuż to w środowe popołudnie zajmuję się czytaniem wolnej encyklopedii?
Otóż nie jest to moje nowe hobby, oj nie...
Ale za parę tygodni świat powitać ma nowego człowieczka, za którego życie będę przez parę ładnych lat, jeśli już nie do końca moich, odpowiedzialna. 
Najczęstszym pytaniem, które słyszy przyszła matka to zaraz po płci oczywiście jego imię. 
Więc już od paru ładnych miesięcy planujemy, głowimy się z Lubym jak to nazwać swego potomka. 
Że potworek mały przekorny był, długo nie raczył zdradzić nam czy też imię męskie czy też damskie będzie się mu należeć. Niestety, nawet kiedy już uchylił rąbka tajemnicy, wybór imienia nie był i wciąż nie jest łatwy. 

No bo przecież wybranie imienia to wielka odpowiedzialność. Dziecko przecież będzie je słyszeć niezliczoną ilość razy dziennie. Z imieniem ma się identyfikować i odwracać na jego dźwięk na ulicy. Imię tworzy niewątpliwie naszą tożsamość, kroczy z nami przez całe życie.
Wybór imienia to dla nas prawdziwy dylemat. Przecież to od rodzica zależy czy dziecko będzie biegać po świecie z imieniem, które nosi pół osiedla, czy też będzie musiało stawić czoła miną ludzi na dźwięk wielce wyszukanego.
Moda na imiona zmienia się podobnie jak moda na buty. Za czasów mojej szkolnej młodości po szkole biegały same Anie, Justyny i Pawły, teraz katusze przeżywa moja chrześnica, która jest piątą w klasie Julią i ma dwie koleżanki Samanty oraz trzy Oliwie.
Kiedyś Stasiek, Józek czy Franek wzbudziłby złośliwe komentarze wśród rówieśników, dziś jest to imię jak najbardziej na miejscu. 

Ale medal ma dwie strony... 
Egzotyczne imiona budzą nieufność a zarazem ciekawość połączoną z małym zamieszaniem. 
Czy imię ma się więc podobać tylko rodzicom? Przecież to nasz mały szkrab będzie biegać z nim przez całe życie (chyba że jak Frytka postanowi je publicznie zmienić). 
Ale czy ma być oryginalne by już na początku dodać mu indywidualności czy też powszechne by nie wyróżniał się z tłumu?
Bądź mądry....
Męczy nas to z Lubym już kilka ładnych miesięcy. Bo czy ma być Bruno, Remigiusz, Dawid czy po prostu Piotr, albo według życzenia babci Wiktor.... 
Nie mogąc się zdecydować wybraliśmy na okres przejściowy imię Zdzisław, bo przecież jakoś zwracać się do niego musieliśmy, a powszechnie przecież wiadomo, że już nas słyszy.
Zdzisław, Zdzicho, Zdzisiu brzmiało swojsko i do ucha. Każdy Zdzichu, którego znamy to swój i równy chłop, co uroku mu odmówić nie można.
Został więc na okres tymczasowy Zdziś. 

Kiedy ktoś nas pyta teraz jak nazwiemy syna bez namysłu odpowiadaliśmy Zdziś. Nas to bawiło z powodu nam oczywistych, czyli miny rozmówcy. Trochę rozbawienia, trochę zdziwienia, niewiary, pogardy... 
Na początek, owszem, był to żart, ale teraz zaczyna nam się imię coraz bardziej podobać. Za to rodzina coraz bardziej serio zaczyna odradzać nam nasz wybór. 
I czemu lub komu tu ulec? Komu zrobić dobrze?


Utrudnieniem dla nas jest fakt, że nasz potomek będzie przemieszczać się między trzema krajami, z czego w dwóch będzie dość często.
Więc Zdzisław po słowacku brzmieć będzie dość wyjątkowo, bo nie ma tu ani naszego polskiego "ł" (w zależności od tego z czym im się skojarzy na początku jest to czytane jako "t" albo najzwyczajniej jako "l") ani też "dz" (pewnie przeczytają to jako d i z). 

Znowuż przy niektórych imionach jest problem jeśli chodzi o zdrobnienia. Bo nasz Franek może ładny ale tu przemianowaliby go na Frante co już nie bardzo nam odpowiada.  Jan to u nas słodki Jaś, tu zaś wyskakuje nam Honza. 
Ciężko, ciężko...
Czas upływa a my wciąż w tym samym miejscu....  Trzeba się będzie zmobilizować i coś wybrać na wypadek gdyby młodemu tatusiowi w stanie upojenia (szczęściem, nie alkoholem oczywiście) przyszło do głowy jakieś licho.

wtorek, 9 listopada 2010

pica i inne zachcianki

Jednym z najbardziej popularnych i kojarzonych objawów ciąży są ponoć gastronomiczne zachcianki. Tyle się nasłuchałam o jedzeniu kaszanki z dżemem, albo o przegryzaniu tortu ogórkiem kiszonym...
Nie jedna opowieść szanownego przyszłego taty o nocnej podróży po banany czy lody dla ciężarnej napawała mnie już do przodu wyrzutami sumienia wobec Lubego, ale też ciekawością jak to jest kiedy się nie można powstrzymać.
Czekałam i czekałam... i się nie doczekałam. Nie wiem czy ja nienormalna jestem czy co? Ale zachcianek żadnych jeszcze nie miałam. Są oczywiście produkty czy potrawy które w ciąży bardziej mi smakują, ale jakiejś anomalii w tym nie widać. Jak jest to jest, jak nie ma to się obejdzie.
Są za to potrawy do których mam ewidentny wstręt, a często są to dania które kiedyś należały do moich ulubionych.
Czasem mi szkoda, że nie mam tych zachcianek. Przecież to jeden ze znaków firmowych ciąży. Też bym chciała pomarudzić. Móc potem wspominać, że się jadło to z tym albo z tamtym. A tu nic. Klapa:(
Chociaż... jak słyszę o jedzeniu kredy, farby, mydła czy ziemi z doniczki to trochę mi zazdrość przechodzi. Ponoć w/w rarytasy są oznaką zapotrzebowania danych składników w organizmie kobiety. Nawet ma to swoją nazwę: pica. 
Jedyna słabość do której ma w ciąży to pomidory. Zjadam ich dziennie kilkanaście, czyli przynajmniej kilo/trzy. Jak jabłka. Zastępują mi słodycze i inne głupie przekąski.
Dobre jest choć to, że ponoć w pomidorach jest dużo kwasu foliowego, który jak wiemy jest bardzo wskazany w ciąży. Mam nadzieję, że się Zdzisio cały czerwony nie urodzi....

poniedziałek, 8 listopada 2010

ponoć ostatnie godziny


Według dwojga uznanych wizjonerów w środę ma się zacząć trzecia wojna światowa. I to nie byle kto ale sama Baba Wanga i Nostradamus.
Już w środę...
Staram się nie panikować, ale w środę mam basen i umówione spotkanie z malarzami...
Ufać wizjonerom czy nie wierzyć?
Miejmy nadzieję, że ktoś znowu popełnił błąd przy interpretacji przepowiedni. Inaczej mój remont szlag trafi a plecy dalej będą boleć...

sobota, 6 listopada 2010

sobotnie rozmyślania


Sobota zawsze z czymś mi się kojarzyła.
Kiedy byłam mała, w domu zawsze w sobotę robiło się wielkie pranie.
Nie posiadaliśmy wtedy jeszcze automatycznej, prawie samowystarczalnej Ewy, Amiki czy podobnej koleżanki pralki, ale starą, dobrą, wysłużoną Franię. Franciszka nasza dzielnie znosiła brudy naszej rodziny przez ładnych kilkanaście lat. Nawet kiedy z duchem nowobogackiego przepychu, na jej miejscu pojawiła się super nowoczesna jak na tamte czasy automatyczna praczka, Franciszka wciąż prała co gorsze brudy. Nie ukrywam, że mimo swego sędziwego wieku lepiej spełniała swe zadania niż jej następczyni.
Wielkie pranie z Franciszką wiązało się z zaangażowaniem większości domowników. No bo trzeba było namoczyć, wyprać (czasem dwa razy), wyżymać, wypłukać, wykręcić bądź wywirować (jeśli oczywiście posiadało się wirówkę) , rozwiesić...
Nie trzeba chyba dodawać, że nie był to mój ulubiony dzień tygodnia...

W czasach kiedy już na dobre automatyczna Amika (chyba) zagościła w naszym domostwie, sobota stałą się dniem o wiele przyjemniejszym. Nastał bowiem czas dyskotek.
Kiedy z napięciem czekało się na ten dzień cały tydzień, wspólnie z koleżankami w szkole szczegółowo planowało jak będzie wyglądać, w co się ubierzemy i gdzie pójdziemy, w końcu nadchodziła... Sobota... i gorączka sobotniej nocy... znaczy czy nocy to zależne od tego czy rodzice na noc całą na wychodne pozwalali czy tyko sobotni wieczór. Ileż planów i przygotowań...

Nie wiem czy można wyrosnąć z dyskotek ale na pewno można się nimi znudzić... bowiem po pewnym czasie sobota przestała mi się z nimi kojarzyć (może z powodu faktu że w czasach studenckich na dyskotekę chodziło się nie tylko w soboty), a zaczęła raczej z odpoczynkiem mieć więcej wspólnego...
Bo człowiek pięć dni w pracy, od rana do wieczora zabiegany, to chociaż w sobotę odpocznie...

Dziś sobota nie kojarzy mi się z praniem, z dyskoteką czy też odpoczynkiem... raczej z cotygodniowym rytuałem zakupów na (jak się uda) tydzień i "Mam talent" w tv.
Czy to pierwsze efekty starzenia się, czy też zaawansowane lenistwo i zdziadzenie?..

No ale cóż zrobić... na zakupy dzielnie z Lubym się wybrałam. W moim przypadku można by to nazwać jakąś wyjątkową formą rozrywki, bądź też sportu. Ano sportu, bo ruch posuwisty z koszykiem między półkami jest, rywalizacja o lepszy kawał mięch jest... Poza tym z moim brzuchem jest to jedno z niewielu miejsc w których jeszcze jakoś "na miejscu' wyglądam...
Bo nawet kiedy wchodzę do restauracji w oczach kelnerek widzę lęk, w oczach kucharza zrezygnowanie, a w zachowaniu gości ze stolika obok popłoch. Myślę, że gdyby Luby pojawił się tam z koniem nie wzbudziłby tyle zamieszania...

Więc uprawiając z Lubym nasz wspólny, niekoniecznie zbliżający do siebie (bo i o ser można się czasem pokłócić) shopping, zawędrowało się nam na dział dziecięcy czyli 0-3m. Zawsze udawało nam się powstrzymać od nakupowania pierdół i innych (jak się potem okaże) niepotrzebnych rzeczy ale dziś nie mogliśmy się powstrzymać. Znaleźliśmy bowiem przepiękny pajacyk (dla niewtajemniczonych - rodzaj śpiochów, tylko z nogawkami) z bucikami do komplety dla naszego Zdzisia. Niby nic nadzwyczajnego gdyby nie to że jest to przebranie renifera, a przecież Zdzisław kilka dni po narodzinach od razu zaliczy swoje pierwsze święta. Jako rozczulona przyszła matka oczami wyobraźni widziałam już nasze maleństwo wesoło gaworzące w rytm kolęd... No jak? Jak mogłabym się powstrzymać? NO NIE MOGŁAM!
Zdaję sobie świetnie sprawę z faktu, iż Zdziś zapaja do mnie chwilową nienawiścią z jakieś naście lat, kiedy spoglądać będzie na swoje zdjęcia z dzieciństwa...ale cóż...
Luby przeżył swoje zdjęcie w stroju pajaca i może do dziś ma jakiś żal do swoich rodzicieli i jakiś rodzaj obrzydzenia do klaunów w nim drzemie, ale żyć żyje... Więc i Zdzicho da radę... A mnie święta pięknie upłyną....

piątek, 5 listopada 2010

dla przyszłych mam

Dostałam dziś piękne linki o przyjaciela.




Ciąża mnie rozczula. Wyczytałam wprawdzie w tych swoich super poradnikach że huśtawki nastrojów ma się w pierwszym i trzecim trymestrze, ale mnie zdecydowanie dopadły aż teraz. Ryczeć mogę nawet na reklamie karmy dla psów, a co dopiero na takich piosenkach czy klipach.
Staram się ubrać w słów to co czuję do tego potworka we mnie, ale brak mi odpowiednich słów...
Można kochać kogoś całym ciałem...
...nawet końcówkami włosów...

czwartek, 4 listopada 2010

jak rośnie ono i zarazem reszta...

Mały Zdzisio jest już naprawdę spory. I silny... potrafi mnie już teraz porządnie walnąć. Dziś spodobało mu się wkładanie jednej z kończyn (nie potrafię sprecyzować której dokładnie) pod moje żebra.
Kiedyś był malutki... pamiętam jego pierwsze ruchy... jak trzepotanie skrzydeł motyla w brzuchu.
Dziś już motylkiem nie jest. Waży przeszło dwa kilo i ma siły na tyle że od jego kopniaka potrafi mnie zgiąć w pół.
Ale i tak jest kochany.
Potrafi się z nami bawić. Kiedy tata puka mi w brzuch, on odpowiada delikatnym kopnięciem. Albo kiedy chłodną dłonią dotykamy brzucha, ucieka na jego drugą stronę.
Tydzień temu byliśmy w PL na zakupach. Trzeba było w końcu skompletować choć najpotrzebniejszą wyprawkę do szpitala.
Znając siebie, przez te parę miesięcy starałam się unikać sklepów z ciuszkami i akcesoriami dla niemowląt, bo bardzo szybko byłabym w stanie wykupić wszystko co choć w części wydałoby mi się uroczę.
Kupiliśmy więc łóżeczko z materacem kokosowo-owsianym (?) i wszystko co do niego i koło niego potrzebne, przewijak, parę komplecików ubranek, pieluchy, wanienkę, kosmetyki dla Zdzisia itp.
A i zamówiliśmy super,wypasiony wózek!
Pani która nas obsługiwała była dobra w tym co robi. Bez niej pewni wyszlibyśmy ze sklepu tylko z wanienką. A tak proszę tysiączek zostawiliśmy.
A gdzie wózek i cała reszta o których wszędzie piszą i trąbią młodym matką.
Szlag mnie tylko czasem trafia jak pomyślę o tych wszystkich kobietach w gorszej sytuacji materialnej. Niby jest jakieś becikowe, ale to przecież tylko kropla w morzu tego co tak naprawdę potrzeba.
Wiem, wiem... przecież miłość i szczęście najważniejsze, a tego za pieniądze się nie kupi... może i tak, ale bez tego i o szczęście trudno...

Rok temu nie pomyślałabym, że tak bardzo będę się cieszyć na swoje maleństwo. Czasem wprost nie mogę się doczekać kiedy się urodzi. Jeszcze tylko sześć tygodni i będzie. :)

Nie spodziewałam się jak bardzo dziecko zbliża dwoje ludzi. Może i wszędzie o tym piszą i mówią, ale co innego doznać tego na własnej skórze.
Luby uwierzył do końca, że będzie ojcem. Dotarło do niego istnienie małego potworka w moim brzuchu jak po raz pierwszy go kopnął. Z każdym dniem kiedy on rośnie, rośnie i duma ojca. :)
Ostatnio przyszły tatuś zaskoczył mnie pozytywnie swoją opiekuńczością. Nigdy żadne z nas nie było wylewne. Staramy się żyć razem, obok siebie, nie tracąc przy tym siebie. Zawsze ciężko było nam mówić o tym co, jak czujemy. Ale gesty znaczą o wiele więcej.
Ostatnio do łez mnie doprowadzają prozaiczne gesty z jego strony. Wczoraj w nocy obłożył wezgłowie łóżka poduszkami jak spałam, żebym się nie uderzyła w głowę. Mocno mnie też przytula w razie gdybym zechciała spaść z łóżka, choć to byłby spory wyczyn biorąc pod uwagę kolosalne rozmiary naszego łóżka...
Miło... nawet bardzo...
A tym mnie uraczył w niedzielny poranek...