piątek, 13 grudnia 2013

osiem pokoi

Dokładnie za miesiąc minie rok jak zmieniliśmy totalnie (zresztą po raz kolejny) nasz adres, ale i życie, czyli wróciliśmy do Polski. 
Szybko zleciało. 
Kiedy rozmawialiśmy o powrocie do ojczyzny zawsze były to tylko "gdybania". W sumie ostateczną decyzję podjęliśmy spontanicznie i w tydzień później byliśmy już na miejscu. Sprzedaliśmy co się dało z wyposażenia domu, resztę upchnęliśmy do auta i pojawiliśmy się na progu domu Lubego. 
No właśnie... Konsekwencją szybkiego powrotu było zamieszkanie z teściami. Po pierwsze: Luby nie wyobrażał sobie mieszkać gdzie indziej niż w domu, który dziedziczy. Po drugie: miałam za mało czasu na negocjacje. 
No i stało się. 
Dom duży, owszem. W końcu "teść" budował go z myślą o rodzinach swojego syna i córki. Taka trochę chora wizja mieszkania trzech rodzin pod jednym dachem. Siostra Lubego zdecydowanie odmówiła (co mnie jakoś specjalnie nie zdziwiło). Luby zaś postanowił choć w części zrealizować plan ojca, bo choć się sam nie przyznaje, to bardzo podobni są w charakterach.
Trochę się bałam początkowo. Bo przecież co innego wpadać na weekend, a co innego mieszkać ze sobą na stałe. 
Początki były... dziwne. Każdy trzymał dystans. Oni, my... Później się uspokoiło i wyluzowaliśmy. Zaczęliśmy się uczyć swoich przyzwyczajeń i "tradycji". Starałam się dostosować. I było dobrze.
Ale ostatnio było parę spięć. Co do wychowywania dziecka itp. Szczególnie z teściową. Jakoś chyba nie bardzo popiera moje metody wychowawcze i chyba w duchu podejrzewa, że (o zgrozo) umyślnie głodzę mojego Potomnego. który ostatnio świetnie radzi sobie w roli niejadka.
Może tak zawsze jest, że synowa z teściową nie zawsze się dogaduje... 
Choć z własną matką też nie mogłabym się dogadać. 
Staram się robić swoje. Jak mam dość to jasno tłumaczę co sobie życzę bądź nie życzę. 
Ale nie zawsze jest łatwo i kolorowo. 
Dobrze, że ma  gdzie się zaszyć i odpocząć od nich choć parę godzin. Na coś w końcu przydaje się dwupiętrowy dom i osiem pokoi. 


Ale za parę dni najważniejszy dzień w roku: urodziny Potomnego!!! Już trzecie. Trzy lata kiedy doświadczam tej magii miłości. 
I pierwsza prawdziwa impreza urodzinowa. Już nie mogę się doczekać. 

sobota, 23 listopada 2013

powrót do "online"

Rany Józek, ale dawno tu nie zaglądałam. Już nawet zapomniałam jak to tu wszystko wygląda. 
Teraz ze wzruszeniem przez pól godziny czytałam swoje własne słowa i przypominałam sobie jak to było, co się zdarzyło, co się myślało. 
I właśnie sobie uświadomiłam zaczynając pisać tego posta, że w moim dłłłłłłłłłłłłłłłłłłłłłłłłłłłłłłługim czasie nie bycia w świecie internetu najbardziej brakowało mi nie FB (jak myślałam do wczoraj) czy gier online, czy bycia na bieżąco, czy możliwości sprawdzenia wszystkiego w każdym momencie w wyszukiwarce, czy zwykłego googlowania, ale właśnie... dźwięku klawiatury. Tego uczucia kiedy myśli, nawet te najgłupsze, litera za literą pojawiają się na ekranie a kursor wesoło i seksownie podskakuje dalej, dalej, dalej... 
Bo ja proszę was straciłam mojego starego Asusa. :(
Najpierw mój Potomny podzielił się z nim mlekiem a na koniec Luby skąpał go w piwie. Jak się okazało alkohol szkodzi nie tylko kobietą w ciąży, jak głosi plotka ale i sprzętom. 
Uroczy pan w serwisie poinformował mnie, że i można by go jakoś uratować, ale ogólnie jest to raczej nieopłacalne. Choć patrząc na jego wyraz twarzy, kiedy oddawałam go do diagnozy, raczej uważał, że najlepiej trzymać naszą rodzinę z dala od technologii. Jego mina sugerowała, że nam to raczej liczydło i dłuto z kawałkiem kamienia a nie komputer. A przecież ja sama byłam zdziwiona, że w drodze do serwisu odpadły mu dwa klawisze. Czułam się jakbym umierającemu wybiła dwa zęby.
Tak więc zmumifikowaliśmy go w torbę i urządziliśmy mu miły sarkofag na dnie szafy. Po czym usiedliśmy i otworzyliśmy temat jego następcy. Ale jakoś się stało, że wciąż zwlekaliśmy z jego zakupem. I tak dzień za dniem, tydzień za tygodnie...
Okazuje się, że z komputerem jest jak z telewizorem: tęsknisz, płaczesz za nim, odczuwasz głód, przeraża cię cisza związana z jego brakiem a potem nagle zaczynasz się przyzwyczajać (albo odzwyczajasz). Nagle odkrywasz, że masz więcej czasu na książki, spacery, rozmowy, zabawy i setki innych rzeczy. Okazuje się że wbrew temu co myślałaś, nie jest on niezbędny. I życie jakoś płynie.

Tydzień temu jednak tchnięci spontaniczną (czyt. nie przemyślaną) myślą sprawiliśmy sobie nowe Sony Vaio. Podnieceni wróciliśmy do domu i podłączyliśmy się do sieci. 
To śmieszne (albo chore) ale najbardziej pamiętam z tego wieczoru dziwną euforię kiedy poczułam odurzający mnie zapach pracującego wentylatora. Poczułam się jak alkoholik wracający do kieliszka: radość i wyrzuty sumienia. 
Zalogowaliśmy się na FB, przejrzeliśmy skrzynki pocztowe, przewertowaliśmy najpopularniejsze wideo na YouTube i... nie wiedzieliśmy co dalej. Jakoś brakło nam pomysłów. A przecież kiedyś były setki stron, które po prostu musieliśmy odwiedzić, a nie było na czym. A teraz co? Czy tak się czuli ludzie którzy pamiętają sklepy za komuny; że kiedyś było za co ale nie było co, a teraz jest co ale nie ma za co? Kiedyś było co przeglądać, ale nie było na czym, teraz jest na czym, ale nie ma co?
Nieprzyjemne uczucie postanowiliśmy zagłuszyć włączając Potomnemu ulubioną bajkę, co z kolei wywołało nowe wyrzuty sumienia, no bo jak tak małego uczyć, że komputer, etc. 
Ale najgorsze już za nami. Powoli uczymy się, żyć jak cywilizowani ludzie z komputerem i internetem. 
Różnica z przed "pożegnaniem z Asusem" a po "powitaniu Sony" jest przede wszystkim w tym, że nie okupujemy non stop żadnego z nich. Leży sobie czasem spokojnie na półce a my spoglądamy na niego z zadowolenie ciesząc się książką. Tylko gdzieś tam czai się myśl, czy przypadkiem znów się od niego nie uzależnimy. No i czasem wydaje mi się, choć wiem że to niemożliwe ( i chore), że on puszcza do mnie oko literą O i uśmiecha się złośliwie. Ale tylko czasem. 

Pozdrawiam  :D

środa, 20 lutego 2013

z miasta na wieś

Więc wróciliśmy do Polski. Na jak długo? Jeszcze nie wiemy. Może na zawsze. Może na jakiś czas.
Odpoczywamy.
Dni przelatują mi przez palce.
Już ponad miesiąc jak nie pracujemy. Zwyczajnie, siedzę w domu.
Można znaleźć plusy ale i minusy.
Z jednej strony pierwszy raz udało nam się z Lubym w pełni cieszyć naszym Potomnym. W końcu jesteśmy razem 24 hod/dobę. Delektujemy się macierzyństwem i ojcostwem pełną gębom. I nie narzekam. Akurat to ma same plusy. I dla nas i dla Młodego.
Z drugiej strony nie jesteśmy przyzwyczajeni do bezczynności.
Pierwszy raz odkąd skończyłam naukę, albo "naukę", nie pracuję. Bo ja zawsze byłam w ruchu, aktywna "zawodowo".  Nawet w liceum sobie dorabiałam. Nawet jak się Młody urodził to go zabierałam ze sobą do pracy.
A teraz siedzę w domu i staram się odkryć co znaczy być "typową" mamą i prawie żoną.
Z nudów polubiłam nawet sprzątanie. Do tego stopnia, że obsesyjnie chodzę odkurzam, wycieram, ścieram, szoruję, przekładam.
Ostatnio to się nawet za pieczenie ciast zaczęłam zabierać. No tak. Bo ja gotować zawsze lubiłam, ale piec ciasta, placki czy jakieś babeczki to już nie bardzo. I muszę się pochwalić, że całkiem, całkiem mi to idzie.

Okazało się za to, że życie towarzyskie pt. dom pełen gości to jednak tylko w trakcie naszych okazjonalnych wizyt w Polsce był. Żyłam w przekonaniu, że u moich teściów to się drzwi nie zamykają. Bo tak właśnie to wyglądało jak tylko my się w nich pojawialiśmy. Zaraz za nami wkraczały wszystkie ciocie, wujkowie i kuzyni mojego Lubego. Niby tak przypadkiem. Tak też było i teraz. Ale tylko przez pierwsze parę dni. Chyba już im zbrzydliśmy i nie wzbudzamy zainteresowania. Przecież mają nas "pod ręką".
Z jednej strony to dobrze bo spokoju trochę. Z drugiej - nuda.

Bo nie wiem czy wspomniałam, ale ja teraz na wsi mieszkam. Tak właśnie. Na wsi, pełną gębą.
Bo wieś ma jakieś 150 numerów. I czasem mi się wydaje, że wliczone są w nie także budynki gospodarcze.
Mamy tu jeden sklep. W którym i tak nie ma większości produktów. Do miasta jakieś 20km. No i jeszcze zima. Czyli wszędzie śnieg. Dużo śniegu.
Najzabawniejsze jest to, że ja typowo miastowa jestem. Dla mnie brak cywilizacji to męczarnia.
Nie żebym biegała maniakalnie po galeriach, kinach, teatrach, centrach handlowych... Ale sama świadomość posiadania tego dosłownie lub w przenośni za rogiem zawsze mi wystarczała.
A teraz zakup tamponów okazuje się poważną wyprawą "do miasta".
No nic. Staram się jakoś sobie radzić. Przywyknąć.  Może jak przyjdzie wiosna będzie ciekawiej.

sobota, 19 stycznia 2013

w gronie przedszkolaków

Gdzieś kiedyś zasłyszałam, że dzieci są jak pierdnięcie, toleruje się tylko swoje. Coś w tym o dziwo jest.
Przeżyłam dziś dzień w gronie kilku dorosłych i pięciorga dzieci w przedziale wiekowym 2-7. Czuję się starsza fizycznie o jakieś 10-15 lat i dziwnie zmęczona psychicznie, jakbym się cofnęła intelektualnie o jakieś 5-10-15.
Kiedy między piskami, krzykami, biegami, skakaniem, wrzeszczeniem, skomleniem, sikaniem, jęczeniem i innymi podbudowującymi czynnościami moich młodszych kompanów popołudnia, miałam krótkotrwałą możliwość pozbierania myśli, zaczęłam szczerze współczuć rodzicom posiadającym ilość dzieci przekraczającą sztuk 3.
Bo dajmy na to, że ma się 4.
Albo jeszcze więcej, np 5. To nie dość, że się posiada mały Meksyk w domu to jeszcze brak większych kontaktów z innymi jednostkami.
No bo kto zaprosi cię w gości z takim małym przedszkolem? I pomijam oczywiście kwestie transportu.

Cóż... pełen wrażeń dzień już za mną. Pora odpocząć. :)

wtorek, 15 stycznia 2013

z nowym rokiem

Nowy Rok przyniósł powiew nadziei.
Postanowiliśmy coś zrobić z naszym życiem. Z tym wszystkim co powstało nie tylko między nami ale i obok nas w ciągu ostatniego roku.
Ponoć najgorsza jest stagnacja, nie robienie niczego, godzenie się z nieodpowiadającą nam rzeczywistością. Dlatego postanowiliśmy zawalczyć po raz ostatni.
W pracy wieliśmy wolne do odwołania. Miesiąc, może dwa-trzy. Od pracy też postanowiliśmy odpocząć. Od "tej" pracy, żeby nie było :) Bo to co kochaliśmy też przestało nas bawić i dawać satysfakcje a co za tym idzie i efekty pieniężne. Może jak za tym zatęsknimy to znowu zacznie nam to sprawiać radość.
Wróciliśmy do Polski.
Próbujemy żyć życiem normalnych ludzi. Próbujemy stworzyć normalną rodzinę.

Efekty?
Zaczynamy się jakoś dogadywać.
Ja zaczynam wychodzić z mojego doła.
Ostatnio zaczęłam się nawet uśmiechać.

Pozytywne zaskoczenie  - mieszkanie z teściami pod jednym dachem nie jest wcale takie złe. Nawet nieźle nam to wychodzi. Zobaczymy jak będzie.
Smutne zaskoczenie - z rodziną Lubego jest mi lepiej niż z rodziną z mojej strony. No cóż, czasem już tak bywa.

Trzymajcie za nas kciuki.
Po raz pierwszy od dawna zaczynam wierzyć, że może się nam jeszcze udać.