środa, 24 lutego 2010

tęsknota...

MÓJ LAPTOP JEST W ŚPIĄCZCE!!!
To po prostu straszne. Odczuwam jego nieobecnośc jak brak ręki. Stukam palcami błędnie po blacie stołu i nic... :((((
Początkowo myślałam, że znowu strzla focha. Czasem tak miał. Po pani...
Humorzasty bywał, ale nauczyliśmy się życ razem obok siebie i dogadywaliśmy się w wielu sprawach.
Moje ręce znały jego klawiaturę bezbłędnie. Tak jak mój język zna moją klawiaturę w buzi (zęby). Powierzałam MU moje myśli a On czasem jako jedyny za nimi nadążał.

Byliśmy u lekarza w serwise. Zrospaczonym, prawie płakliwym głosem zdołałam wykrztusic że mój kochany HaPeczek jest nieprzytomny. Źe nie reaguje na prośby ani groźby. Że nie komunikuje ze mną. I usłyszała... że musi byc hospitalizowany, że przynajmniej tydzień.
A teraz jakiś obcy nam facet grzebie w nim... I nie wróży nadzieji na ozdrowienie...

Stacjonarny komputer, mimo że jest obok nie służy już mi tak samo. Brakuje mu wiele do mego HaPeczka. Między innymi "ci" czyli c z kreską. Po za tym nie jest mi wiernie oddany, bo jest firmowy i przez 12  godzin po jego klawiaturze śmigają inne palce.
A ja nie lubię się dzielic.
Zaborcza jestem...
I tęsknie...

PeeS. Z powodu braku mojego kochanego laptopa do czasu jego ozdrowienia, posty mogą i nawet będą nieregularne... Będę się starac nadrabiac, ale bez HaPeczka już nie jestem CałaJa jestem CałaJa bez HaPeczka... :(((

niedziela, 21 lutego 2010

Miłością pałam ogromną do...

U nas dziś słonko świeciło prawie cały dzień!!! CUuuuuDOWNIE!!!
Uwielbiam takie wczesno-wiosenne słońce! Rewelacja! Aż życ się człowiekowi chce i śpiewac.

Ja chyba na baterie słoneczne jestem bo od rana skaczę, cieszę się, podśpiewuję ku udręce sąsiadów...
Tak się naładowałam jak mi słonko w tyłek zaświeciło zaraz z rana , że celebrując niedzielę jak to robią wszystkie nowoczesne rodziny, zaciągnęłam Lubego na zakupy.  Mimo , że nienawidzę kupowac ciuchów, musiałam. A jak mus to mus, więc przeciągłam go po największym Domu Handlowym na Słowacji, nakupiłam koszule, garnitury i nowe skarpetki. Przecież po to są nowe, co by starych nie trzeba cerowac.
A potem zmuszona byłam i sobie coś kupic.
Luby wiedząc, że nienawidzę kupowac ciuchów, że to dla mnie mordęga między tymi wieszakami, w tych przymierzalniach, uciekł do kina. A ja sama samusienka ruszyłam do walki.
Bo ja naprawdę nie nawidze ciuchó kupowac. Dręczą mnie pytania tych sprzedawczyń czy rozmiarek dobry, czy kolorek pasuje. Nie żebym pomocą gardziła, ale najchętniej to chodziłabym w jednych dżinsach całe życie.
Ja wbrew pozorom uwielbiam ciuchy. Tylko sklepy mnie przerażają. Kupowac tych ciuchów nie lubię. Same w sobie je kocham.
Wpadłam więc do trzech sklepów:
1. Eleganckie - do pracy. Kupiłam parę koszul, kostium piękny i spudnicę jakąś.
2. Zwykłe - po pracy. Nowe dżinsy, jakąś bluzkę, swetr i śliczną czerwoną kurtkę skórzaną.
3. Bielizna - na szybko trzy jakieś tam zestawy. Dobrze że się mi majtki nie drą tak szybko jak Lubemu skarpetki.
I obkupiona byłam. Patrzę na zegarek 45 minut. Może to nie rekord ale i tak nieźle.
I co teraz. Luby jeszcze przynajmniej godzinę w kinie a ja co? Mam siedziec na  ławce i czekac.
Postanowiłam iśc na kawę. Usadowiłam się wygodnie, zamówiłam ulubioną z mlekiem, zapaliłam papierosa i siedzę.
I mnie szlag o mało nie trafił. Bo ja mam słabośc. I się przyznac mogę bez bicia. Ja kochac buty i torebki. Kochac miłością ogromną.
A kawiarnia obok sklepu z ooooogromną ilością tych moich słabości. I siedzę i się zastanawiam. Jak wejdę to bez butów nie wyjdę. Jak nie wejdę to będę musiała sobie popielniczkę do gardła wsadzic, żeby mnie chociaż pogotowie spod tego sklepu zabrało. Dobrowaolnie nie pójdę.
Jak wrócę z kolejną parą butów i co gorsza torebką to mnie Luby z domu wywali, bo w szafach już nie ma na nie miejsca. A jak mnie wywali, to problem niewielki, tylko gdzie i w co ja spakuję te moje torebki, torebeczki, buciki, pantofelki, szpileczki...
Noooo.... muszę kupic chociaż jakąś reklamówkę żeby miec się w co spakowac.
Weszłam.
Wyszłam dopiero po 1,5 godzinie, jak mnie Luby z telefonem ścignął.
Miałam nową reklamówkę. Nawet kilka.Kupiłam przecież trzy pary butów i dwie torebki.
No co? Zdecydowac się nie mogłam a przecież promocja była.
Lubego szlag trafił. Z czerwieniał cały, zzieleniał. Czekałam na niebieski kolor pleci, toby mi i do butów nowych i do torebki pasował.
W aucie jednak było ciemno. I cicho...

Nic nie poradzę że ja tak kocham te "dodatki". Choc nie wiem czemu to się dodatkami nazywa jak dla nie dodatkiem to są ciuchy do tych "dodatków".
Bo ja wszędzie torebkę kupic mogę. Miałby się Luby przyzwyczajic. Raz kupiłam torebkę w warzywniaku. taka ładna była. Odkupiłam od takiej pani co jak ja po ziemniaki poszła. Ale na ziemniaki mi starczyło.

Pees. Przepraszam za brak "ci" z kreską bo mi kreska nie działa.Laptop mi strajkuje i nie działa na na tym wielkim pudle nie działa c z kreską więc jes ci bez kreski. Czy jakoś tak...
Swoją drogą. Mam nadzieję, że ten laptop to nie dlatego, że jemu torby choc na mysz nie kupiłam.
Zobaczymy. Zaraz z rana idzie do doktora. Serwis mu pomoże na focha...

sobota, 20 lutego 2010

sprzęgło nośne

Stardust swoim wpisem, przypomniała mi jaka to ja szczęśliwa od paru tygodni jestem.
Bo ja od paru tygodni to się wyspać snem ciągłym, nieprzerwanym mam możliwość. Co do wykorzystywania owego karnetu możliwości, to już inna historia, bo to tak tylko ode mnie nie zależy. Ja to wyspana zawsze chciałabym być, ale mam niestety taką posraną naturę czy psychikę że nie zawsze mogę.
Ale mam możliwości odkąd mój Luby von Złota Rączka naprawił łóżko.
Bo ja zawsze wieeeelkie łóżko chciałam. Nie jakąś wersalkę czy tapczan, ale łóżko. Takie jak w filmach, królewskie.
Może w rzeczywistości królewskie ono nie jest, bardziej książęce ale narzekać nie będę. W sumie to i lepiej że to książęce ciut mniejsze, bo z naszym trybem życia cygańskiego, co to średnio 2 razy w roku minimalnie się przeprowadzamy, mniejsze jest praktyczniejsze.
Łóżko ze sklepu szwedzkiego. Ale sklep ten lubię wyjątkowo, choć Luby twierdzi, że tylko dlatego że od poniedziałku do piątku kawę mam za darmo, bo dumnie w portfelu kartę członkowską klubu rodziny tegoż sklepu noszę. A kawy i pacierza nie odmawiam. Tym bardziej za darmo. Babcia mówiła że jak za darmo dają to się bierze, a jak biją to się ucieka. Na razie nie biją, więc choć kawę...
Sklep ten ma wyjątkowe instrukcję, komiksowe. Może by i prostsze miały być, ale nie rozszyfrowałam czy ten komiks to w każdym języku taki sam. No czy na przykład jak na Słowacji kupuję to czy ten facet z wąsem na obrazku to Słowak, Polak czy Szwed. A może tylko jakiś aktor wynajęty... Nie wiem.
Ale wbrew temu co się nam wydawało, że jak instrukcja komiksowa to zrozumiemy, okazała się ona zagadką nawet dla mojej Złotej Rączki co to z wykształcenia stolarzem jest, czy też jak on twierdzi technikiem drzewny.
Łóżko stało i cieszyło dni kila. Ale potem ruszt się zapadał. Jak nie z mojej strony to ze strony Lubego. Więc w nocy kilka razy trzeba było wstać, gigantyczny materac wyjąć, ruszt poprawić, gigantyczny materac położyć, pościel rozścielić i spróbować przespać się choć z godzinkę zanim to znowu ruszt się zapadnie.
Nie wiem czemu, ale ruszt zapadał się częściej z mojej strony. Nie żebym cięższa od Lubego była, albo jak foka czy krowa morka po materacu się rzucała. Ja mam po prostu większe szczęście czy też pecha, jak kto woli. Do zapadania się rusztu też.
Prosiłam Lubego, napraw. Jąkał i wykręcał się, że jutro. Powoływałam się na fach jego wyuczony, nie pomogło. Szantażowałam, że do mamy pojadę spać. Nie uwierzył, w końcu to 500 km stąd. Próbowałam sama naprawić, ale usnęłam obok, próbując rozpracować do czego służy śrubka, która mi została jak sama łóżko zasrane, cholerne, k.rewskie a nie królewskie, rozkręciłam i skręciłam.
Poddałam się. Nie miałam siły z nim walczyć. Obiecałam sobie kupić tapczan. Albo karimatę.
Kiedy to postanowiłam na drugi dzień wyruszyć na poszukiwania nowego przybytku snu, zbudziłam się rano usłyszawszy i poczuwszy grzmotnięcie tyłku mojego o podłogę. Ruszt się zarwał. Ale że ciemno jeszcze było, postanowiłam się trochę jeszcze zdrzemnąć. Ale z tyłkiem na ziemi spałabym raczej w pozycji siedzącej niż leżącej, dlatego postanowiłam użyć triku, który opracowałam kilka dni temu.
Po środku bowiem łóżka przebiegał długi i gruby pałąk, kij, który to miał trzymać w ryzach wszystkie cztery części łóżka służące za ramę dla materaca.
Wiedziałam, że jeśli uda mi się wyciągnąć tyłek z rusztu i usadowić się na tym to pałąku, prześpię choć jeszcze godzinę.
Więc się gramolę pomału, co by przypadkiem sobie rusztu w tyłek nie wbić i popycham lubego łokciem:
-Przesuń się trochę.
-Nie mogę.
-Przesuń, bo mi się ruszt zarwał i muszę spać na środku, bo mi się nie chce poprawiać.
-Przykro mi, mnie się ruszt zarwał godzinę temu, więc pierwszy na tym pałąku byłem.
Szybko oceniłam sytuację że we dwóch to nie damy rady się na nim zmieścić.
-Wstawaj.
-Ja byłem pierwszy - jęknął Luby jeszcze zaspany.
-Wstawaj, mówię. Przeprowadzka.
-Jutro naprawię. Śpij. - jeszcze próbował walczyć.
-Wstawaj, natychmiast. Jutro to ja naprawię, jak to cholerstwo wyrzucę.
Wstał więc posłusznie. Zdjęliśmy materac z ramy, przesunęliśmy komodę do rogu, zwinęliśmy dywan, rozłożyliśmy koc a na nim położyliśmy materac. Jeszcze tylko prześcieradło, kołdra, poduszki i heja spać.
Jak do spania przyszło to ja rozbudzona byłam a Luby już TV oglądał. A że niedziela rano to w TV nic, więc i on się wkurzył.
Tego dnia naprawił łóżko. Okazało się, że zapomniał dać jakiegoś "sprzęgła nośnego". Nie wiem co to jest ale dziś spać mogę. Szczęśliwa jestem. Człowiek z małych rzeczy cieszyć się potrafi. Ja się ciesze, że mam sprzęgło nośne co dzięki niemu spać mogę.

piątek, 19 lutego 2010

(nie)jedna milość

Nie mogłam spać w nocy. A nie spanie w nocy mi nie służy.
Nie tylko z powodu cieni pod oczami i niedyspozycji intelektualnej następnego dnia.
Przewracam się w takie bezsenne noce z boku na bok i z utęsknieniem czeka na zbawienny sen. Że może przyjdzie ukradkiem i mnie zaskoczy. Nic z tego...
Czekanie samo w sobie szybko mi się nudzi więc aby zabić czas to sobie myślę, analizuje, wymyślam...

Patrzyłam jak mój Luby sobie pochrapuje w nocy i myślałam o nas. O życiu które za nami i przed nami.
Bo ja wierzyłam, że kocha się za coś. Za to jaki jest człowiek, za to kim my jesteśmy przy nim.
Wierzyłam, że miłości w życiu może być kilka. A każda inna.
Bo przecież nie można przestać kogoś kochać nagle.
J.Harris pisała "Nie można przestać kogoś kochać tak po prostu - jak zakręca się kran".
Nie wierzę też że w życiu pisana jest nam tylko jedna miłość. To nie byłoby sprawiedliwe. Ale zamiast szukać innych trzeba się nauczyć chronić i pielęgnować tą którą mamy.

Nasza miłość przyszła nie proszona.
Pukała do drzwi serc długo i zawsze była wyrzucana.
Była niechciana.
Przecież z przyjaźnią żyje się lepiej. Łatwiej.
Ale ona była sprytniejsza, wytrwalsza niż my.
Wyrzucona drzwiami, weszła oknem.

Wielu ludzi ucierpiało przez tą walkę z nią.
My, którzy tak bardzo się przed nią broniliśmy...
Inni, którzy mieli nas ochronić przed nią...
Ale zwyciężyła...
Wbrew nas...
Z czasem nauczyliśmy się z nią żyć.

Wiele osób dziwi się temu związkowi. Dziwili się kiedyś, kiedy jako najlepsi kumple rozumieliśmy się bez słów. Nie wierzyli że nie jesteśmy parą. A my tylko uśmiechaliśmy się pobłażliwie.
Potem kiedy walczyliśmy z tym uczuciem, obwinialiśmy ich że nam ją wmówili. Ale im bardziej się od siebie próbowaliśmy odsunąć, tym byliśmy bliżej siebie. Im bardziej chcieliśmy zabić tą miłość, tym ona była silniejsza.
Teraz wszyscy dziwią się jak możemy ze sobą wytrzymać. Jak dwoje prawie identycznych ludzi może się tak różnić. Jak można robić wszystko razem zachowując swoją autonomię i jak można żyć osobno obok siebie.
My się nauczyliśmy siebie. Pokory w obliczu uczucia które było silniejsze od nas.
Na przyjaźni buduje się piękną miłość.
Często większość uczuć buduje się na pożądaniu, zachłyśnięciu... dopiero potem przychodzi przyjaźń. U nas było na odwrót...

Wiem, że każdy dzień jest walką o to uczucie.
O to by nie straciło na wadze.
By nie uciekło niespodziewanie z serca, tak jak pojawiło się niechciane.
Ale myślę że ta walka nas wzmacnia...
Po dzisiejszej nocy, czuję się silniejsza.
...
  Narysowałeś swoimi dłońmi
mapę na mym ciele

a potem nauczyłeś mnie ją czytać

Pocałunkami jak krzyżykami
oznaczyłeś miejsca
mówiące że jestem kobietą

Udowodniłeś mi
że potrafię i chcę
być kochana

Nauczyłeś zapominać i strachu
i wsłuchiwać się w siebie

Dzięki Tobie
znalazłam inną siebie
mnie

A teraz
nie wiemy co mamy ze sobą zrobić
gdy nie ma Cię obok...

 Całą noc miałam to w głowie:


czwartek, 18 lutego 2010

herna bary

Czechy i Słowacja to kraje hazardu. Nie byłam w Las Vegas, ale starczy mi widok kasyna co rusz na każdej prawie ulicy w każdym (bez wyjątku mieście). W Herna Barach, bo tak raczą się nazywać te przybytki rozpusty, można grać i wygrywać od 18 lat. Większość z nich połączona jest z barem/pubem i zawsze w każdy wieczór pełno tu ludzi.
To co ciekawe jest w tych krajach że tu się pije strasznie dużo piwa.
Kiedyś ja głupia myślałam, że Polska to stolica piwa.
Każdy więc dzień, bez różnicy czy to poniedziałek, piątek czy niedziela wszyscy spotykają się na piwku. Z tego co pamiętam, to w Polsce chodzi się czasem do koleżanki na wódeczkę, kawkę, herbatkę. Tu rzadko kiedy ktoś zaprosi Cię do domu. Miejsce spotkań to takie puby i bary. No i oczywiście herna bary. Dlatego często można spotkać panie emerytki (tu nie ma moherów!) ja popijają sobie piwko.

Ale miałam o tych hernach.
Mój kolega ze swoim kolegą wybrali się razu pewnego do herna. Hazard ich nie kręci ale piwko owszem, więc usadowili się grzeczni i zamówili. A że piwo moczopędne każdy wie, więc kolega mój, nazwijmy go P. postanowił odwiedzić ustronne miejsce gdzie i król piechotą chodzi. Korzystając z chwili kolega kolegi P. postanowił zamówić kolejne piwa.
Kolega P. po zwiedzeniu toalety zmierzał właśnie do stolika ale przechodząc korytarzem zauważył dziwną rzecz. Mianowicie dwóch facetów leżących na ziemi. Może w barze nie jest to jakaś niecodzienna rzecz, w końcu piwo swoje robi, ale dziwne ich pozy były. Ręce założone nad głowa mieli bowiem.
Kolega P. szybko w głowie prześwietlił swoje niechlubne skutki picia dużej ilości piwa i stwierdził że jeśli posunąłby się do leżenia na ziemi w barze to tylko pod sporą ilością alkoholu a po sporej ilości alkoholu na pewno nie byłby w stanie rąk zapleść nad głową.
Poczuł więc że coś jest dziwnego  w całej tej sytuacji. Wyjrzał z korytarza prowadzącego do toalet troszkę bardziej i zobaczył parę, tnz. dziewczę ok.25 lat i jej chyba chłopaka ok.29 lat, choć i może 30, nie był pewien, co też na ziemi w podobnej pozycji jako ci poprzedni.
Teraz to był pewien, że coś jest nie tak. Piwo na Słowacji aż tak silne nie jest żeby o godzinie 19 powalić z nóg pół baru.
Wychylił się jeszcze bardziej i zobaczył kolegę swego w podobnej pozycji ale gratis do zestawu chłopa co stoi przy barze i mierzy z pistoletu do barmanki. Sam fakt że on jeden z klientów stoi a reszta leży zrzucał podejrzenia na niego, jako tego co całe zamieszanie sprowokował, a tym bardziej przedmiot, który trzymał w dłoniach.

Kolega P. filmów wiele oglądał. Wiedział nie raz co takie cacko zrobić może oraz to jak kończą tacy goście jak on sam, którzy to chcą być bohaterami. Stwierdziwszy że kunk-fu nie zna (bardziej już samo fu) ani sprytu Bonda zrobił chyba najrozsądniejszą rzecz jaka mu do głowy przyszła, czyli wycofał się do toalety.
Wyciągnął telefon komórkowy, dziękując opatrzności (bo w Boga nie wierzył, choć dziś żałował) za ten to wynalazek.
Wykręcił numer policji i zadzwonił.
Przedstawił się szybko i powiedział że właśnie w Herna Barze XXX przy ulicy XXX ktoś okrada z pistoletem kasę. Znaczy się że napad jest.
Pani operatorka zapytała szybko czy rabuś jeden czy może ich więcej i czy jeszcze tam jest.
Kolega P. zgodnie z prawdą powiedział, że jak ostatnio go widział to był tylko jeden ale teraz nie wie bo się schował.
Pani operatorka sympatyczna była, spytała czy ktoś ucierpiał fizycznie i gdzie się kolega P. ukrył.
P. nie chciał grać bohatera, wolał też uprzedzić gdzie go albo zwłok jego w sytuacji najgorszej (bo na filmach to różnie bywało) mają szukać. Że w kiblu siedzi, na kiblu dokładniej.
- Jak na kiblu? Dlaczego na kiblu?
- Bo się boję, tom się posrał. Przyślecie tu kogoś czy nie?! - się kolega P. zdenerwował.

Oczywiście zanim przyjechała policja, rabuś (był sam) uciekł z 2 tysiącami euro i ślad po nim zaginął. Kolega P. wrócił z komisariatu do domu późno, dostał kazanie o późnych powrotach z piwka od żony i nie piwa ale wódkę sobie dziabnął.
Kiedy mi to dziś opowiadał dumny był z siebie jak paw. Stwierdził, że może ze strachu się i posrał ale chociaż policję wezwał jako pierwszy. Coś tam swojego zrobił.
Ale na piwo szybko nie pójdzie. Szczególnie do tego baru.
-Bo wiesz, ja dopiero jak policja dojechała zauważyłem że tam papieru toaletowego nie mieli... - zdradził.

środa, 17 lutego 2010

damsko-męskie

Ławka. Ona patrzy jak on wypija ostatnie krople wody z ostatniej butelki. Sklep daleko.
Ona: Wypiłeś wszystko sam.
On: No.
Ona: Nie zapytałeś czy ja też chcę.
On: Nie powiedziałaś że chcesz.
Ona: Bo nie pytałeś.
On: Jak ja coś chcę to sam mówię.
Ona: To jak nie zapytałeś czy chcę to znaczy, że nie chciałeś mi dać?
On: ...

duecik

Czasem boję się siebie. Tych myśli, uczuć które żyją we mnie wbrew mnie. Zamknięte szczelnie, wygnane, wstydliwe, niechciane... Żyjące swoim życie... Zakneblowane przez stereotypy, wymagania i oczekiwania innych, moje drugie ja. Żyjemy razem we mnie...
"duecik"
  jest nas dwoje
ja i on
w jednym domu
razem
a osobno

nie rozmawiamy ze sobą
nawet się nie lubimy

uciekamy przed sobą
bo boimy się siebie

próbuję zabić go prochami
on w odsieczy atakuje mnie chaosem w domu

staram się podciąć mu żyły
by utonął we krwi
on wypycha mnie z okna bym roztrzaskała się o swoje kłamstwa

nienawidzimy się
a bez siebie nie istniejemy

Ja i mój lęk
żyjemy w jednym ciele

wtorek, 16 lutego 2010

podstawowe oczekiwania :)

Dziś wzbogacając swoją wiedzę znalazłam list. List do pracownika od szefa mianowicie... I przeczytałam chyba ze trzy razy...
List ma się o podstawowych oczekiwaniach wobec każdego pracownika. (fragment książki "Zarządzanie dla bystrzaków" B.Nelson, P.Economy)

Drogi Pracowniku!
Zostałeś zatrudniony, żebyś rozwiązał kilka naszych problemów. Gdybyśmy mogli rozwiązać je bez Twojej pomocy, nie zostałbyś zatrudniony. Stwierdziliśmy jednak że, potrzebujemy pracownika dysponującego Twoja wiedzą i Twoimi umiejętnościami. Uznaliśmy również, że najlepiej poradzisz sobie z wykonaniem zadania, które Ci powierzyliśmy. Zaproponowaliśmy Ci pracę, a Ty ją przyjąłeś. Dziękujemy!

Podczas pracy w naszej firmie będziesz proszony o wykonanie wielu różnych czynności - będą to Twoje standardowe obowiązki, szczególne zadania, projekty indywidualne oraz grupowe. Będziesz miał wiele okazji, aby się wykazać i udowodnić, że mieliśmy rację, zatrudniając właśnie Ciebie.
Jest jednak pewna podstawowa rzecz, o którą nikt Cię nigdy nie poprosi, a o której powinieneś zawsze pamiętać. Chodzi nam o tak zwane "podstawowe oczekiwania", które można by najprościej sformułować w następujący sposób: 
Zawsze rób to, co musi być zrobione. Nie czekaj aż ktoś Cię o to poprosi.
Owszem, zatrudniliśmy Cię, żebyś wykonywał swoją pracę, przede wszystkim jednak zatrudniliśmy Cię po to, abyś myślał i podejmował działania zgodne z własną oceną sytuacji, dbając w ten sposób o jak najlepszy interes organizacji.
Jeśli nawet już nigdy więcej nie usłyszysz tych słów, nie zakładaj, że "podstawowe oczekiwania" przestały obowiązywać lub zmieniliśmy nasze priorytety. Jest bardzo prawdopodobne, że wszyscy będziemy bardzo zajęci codzienną pracą, dostosowywaniem się do nieustannych zmian. Nasze codzienne praktyki mogą sprawiać wrażenie, że powyższa zasada przestała obowiązywać. Nie daj się zwieść.
Prosimy abyś pamiętał o "podstawowych oczekiwaniach". Postaraj się, aby były one Twoim mottem w prac dla naszej firmy, myślą towarzyszącą Ci we wszystkich działaniach, czynnikiem motywującym do jak najlepszej pracy. 

Jeśli jesteś naszym pracownikiem, masz naszą zgodę na podejmowanie działań w najlepszym interesie całej firmy. 
Jeśli kiedyś będziesz zdania, że nasze działania są niesłuszne - że nie robimy tego, co, Twoim zdaniem, pomogłoby nam wszystkim - nie wahaj się nam o tym powiedzieć. W każdej chwili możesz wstać i powiedzieć to, co - Twoim zdaniem - nie zostało powiedziane, zaproponować coś nowego lub podać w wątpliwość jakieś działanie lub decyzję. 
Nie oznacza to, że zawsze będziemy się z Tobą zgadzać lub na pewno zmienimy podjęte działania lub decyzje.  Chcemy jednak wysłuchać tego, co pomogłoby nam skuteczniej osiągnąć wyznaczone cele i przyczynić się do budowania jak najlepszej atmosfery wewnątrz organizacji.
Zanim zdecydujesz się zmieniać nasze metody działania, powinieneś najpierw zrozumieć, dlaczego dotychczas były wykonywane w ten, a nie inny sposób. Postaraj się najpierw dostosować do zastanych systemów -  jeżeli potem uznasz, że należy je zmodyfikować, zgłoś się do nas. 
Zachęcamy Cię do swobodnego omawiania treści listu z innymi członkami organizacji, abyśmy wszyscy mogli lepiej spełniać "podstawowe oczekiwania".
Z poważaniem,
Twój Menadżer."


I jak tu nie kochać szefa... :)))))

biegnąć w miejscu...

- Poczekaj!
- Gdzie tak pędzisz?
- Zatrzymaj się na chwilę...
Często słyszę od rodziny, przyjaciół i Lubego te słowa.

A ja po prostu muszę. Muszę biec, być wszędzie, wszystko zobaczyć, poczuć, dotknąć, zdążyć choćby powąchać.
Życie jest krótkie a świat tak piękny. Dlatego biegnę, ciągle w innym miejscu, wciąż tyle rzeczy, cudów tego świata przede mną. A czas ucieka.
Łapię chwile zachłannie w obie ręce. Jakbym się chciała zakrztusić. Wszystkiego spróbować.
Bo tak! Jestem zachłanna, łapczywa.
Mam w sobie ogromne łakomstwo na życie.
Nie chcę żałować że coś zostawiłam, ominęłam, przeoczyłam.
Dlatego często robię sto rzeczy na raz. Łapię kilka srok za ogon, w obawie że jedna może uciec, a to może być ta najpiękniejsza, najważniejsza.
Muszę wszystkiego dopilnować sama, choć wiem że jest pełno ludzi, którzy chętnie by pomogli. Ale ja muszę sama. Muszę choćby być przy tym.

Ale czasem są chwile kiedy stoję na ulicy. Patrzę na wróbla, który skubie sobie kawałek porzuconego chleba. Napawam się jego widokiem.
Spoglądam w niebo i widzę moje ukochane chmury. Analizuję każdy rąbek i załamanie ich ideału. Odnajduję w jego rysach znajome twarze i obrazy.
Widzę światła. Aut, domów, latarni, bilbordów.

I wiem że nie wszędzie zdążę. Nie wszystko zobaczę. Mam tak mało czasu i muszę wszystko zapamiętać, zapisać w głowie wszystkie obrazy. Czy mam odpowiednią ilość pamięci? Czy starczy mi GB-tów?
Czy życie jest naprawdę tylko jedno? Czy jest ktoś kogo mogę przekupić i dostać zestaw 1 + 1 gratis? Co, ile, czego muszę zrobić żeby dostać więcej czasu?..

-No choć już! Nie stój tak na środku. Czego się ociągasz? Nie zdążymy...

Więc biegnę znowu...

niedziela, 14 lutego 2010

STOP KOMERCJI...

Może ja dziwna jestem, może nieobeznana, aspołeczna itp, etc. ale ja po prostu nie lubię komercjalizowania świąt.
Szlag mnie trafia jak miesiąc albo dwa przed świętami gdzie nie spojrzeć już święta. Witryny sklepów przyozdobione mikołajami, choinkami, gwiazdkami i temu podobnymi pierdołami przypominają mi że za chwilę (no może nie taką krótką) będzie trzeba samemu wieszać te bzdety, gotować, kupować itd. Szlag mnie trafia jak wchodząc do sklepu w listopadzie już słyszę kolędy.
Bo to się człowiekowi znudzi zanim do czegokolwiek dojdzie. Już mu się nie chce czekać, a potem ani śpiewać ani cieszyć.
Ale żeby tego nie było mało, to następny miesiąc po świętach cały czas jeszcze wiszą te ozdóbki i straszą. Ostatnio widziałam nawet reklamę że mikołaj święta przedłużył i jeszcze przez miesiąc można kupować w "promocji".

Zaraz jak zdejmą ozdoby bożonarodzeniowe to żeby cicho i nudno nie było i żeby przypadkiem człowiek od komercji nie odpoczął to serca wielkie wieszają i tkliwe pioseneczki puszczają.
Od kilkunastu dni z każdej strony atakują mnie walentynki! Czuję się więc osaczona i zniesmaczona.
Dziś obudzona w dobrym nastroju włączyłam przy porannej kawie telewizor. Nie chciało mi się zbiegać na dół po laptopa (nawet wiedząc że mam zaległości na kilku blogach) bo zimno na schodach i piździ. A w TV co?
WALENTYNKI, 14 LUTY, ŚWIĘTO ZAKOCHANYCH!!!
Po kawce zeszłam na dół i słyszę z każdej strony jak to się oni cieszą bo dziś walenty... że niby że co?
Pojechałam do sklepu z wyłączonym radiu bo tam też walentynki tylko słyszę.
Przepchnęłam się przez tłumy nastolatków stojących w kolejkach po lizaki serduszka, odrzuciłam propozycję pani ze straganu co to mi chciała czerwone skarpetki dla Lubego na dziś (świetnie potrafiłam sobie przedstawić jego minę jak to dostaje, ale jego w nich już trochę gorzej mi szło), i starałam się nie słuchać baby co to przez mikrofon na cały ten wielki sklep darła się o walentynkowych promocjach.
Potem to mi się nawet mleka kupionego w tym sklepie nie chciało pić (choć zważając na to że ja mleko piję tylko w kawie jakoś wrażenia na mnie nie zrobiło).

I niby takie piękne święto...
Co to ma miłość celebrować... adoracje... sympatie...
A tu komercja!!! Promocja na marchewkę i wołowinę z okazji Walentynek? Porażka...
A miałam dziś iść do kina... W życiu się z domu dziś nie ruszę...

PeeS. Lojalnie uprzedzam że mogę dziś nie komentować i nie odwiedzać postów walentynkowych na blogach. Postaram się nadrobić jutro...

PeeS2. Dziś mam awersję na serca i romantyzm... Pewnie się Luby ucieszy jak mu horror jakiś włączę na miejsce jakiegoś (tfu)romantycznego filmu. Pewnie pomyśli że na Walentynki jestem miła... Niech choć on się cieszy...

PeeS3. No i proszę... pisząc o tym przyczyniłam się do szerzenia komercji...

piątek, 12 lutego 2010

rozmazane oczy... cz.1


Otworzyła powoli oczy. Dźwięk budzika coraz bardziej przeszywał jej głowę. Sen odszedł brutalnie zatrzaskując za sobą drzwi nocy i pozostawił ją samą na polu walki jakim jest dzień.
Znowu nie pamiętała o czym śniła. A wie, że śniła. Najlepszym dowodem jest na to pustka jaką odczuwa, kiedy filmy wyświetlane w niej nocą, bez skrupułów wyrwane zostają przez świt. Chciałaby pamiętać choćby ich tytuły. Sama napisałaby potem scenariusz i odegrała je śniąc na jawie. Często to robiła. Nawet nie musiała zamykać oczu. Wyłączała po prostu wszystkie zmysły i tworzyła sobie swoją próżnię. Bańkę, w której toczyło się jej drugie życie. Takie jakie sobie wymarzyła.
Zawsze zadziwiał ją tylko fakt, że tam też cierpiała. Chyba po prostu nie wierzyła, że można żyć bez bólu. Bo cierpienie to najważniejsze co człowieka kształtuje. Jest jego drugim ja, cieniem który idzie z Tobą przez całe życie. A w zależności jak ustawisz się do swojego słońca, którym jest los, wtedy ten cień jest większy lub mniejszy.
Dlatego pełna wiary w cierpienie kroczyła z nim przez życie. I to prawdziwe i to wykreowane przez siebie. Czasem tylko zapominała które to które...
Spojrzała na puste miejsce obok. Dotknęła dłonią poduszki na której nie odcisnął nikt śladu głowy w nocy. Ona była tak samo samotna jak ta biedna poduszka, stworzona by ktoś na niej spał. Pozostawiona sama sobie, była bezpłciowa, niepotrzebna, niezauważalna. Bo kto zwróciłby uwagę na poduszkę, gdy na niej nie sypia?
Obie pozostawione same sobie leżały samotnie w wielkim „małżeńskim” łóżku, jak mawiał sprzedawca w sklepie meblowym.
Pora wstawać, pomyślała. Z niechęciom odgarnęła kołdrę i szybko wyślizgła się z łóżka. Prysznic, makijaż, garderoba, kawa i do pracy. Ten codzienny rytuał był jak program komputerowy, który jej wgrano. Dzięki niemu mogła jakoś pozornie normalnie funkcjonować.


*** ***

Starła łzę z policzka. Wzięła głęboki oddech i kilka razy zamrugała mokrymi jeszcze rzęsami. Ten krótki trzepot utuszowanych rzęs rozgonił obraz, który sprytnie namalowały jej myśli przed chwilą.
Spojrzała przez okno za okno. Śnieg stopniał. Zbliżała się wiosna. Ponoć najpiękniejsza pora roku.
Ile to już czasu minęło? Sporo. Prawie cała zima. Jeden kwartał, jedna pora roku. Czas skacze ostatnio fazami, wydaje się że ciągnie się w nieskończoność, a gdy patrzysz w kalendarzu zauważasz spore zmiany.
Jak długo można o kimś pamiętać? Czy można zapomnieć czyjąś twarz, spojrzenie, gest? Nie wiedziała. Sama jeszcze się z tym nie uporała. W takie dni jak ten, gdy nie umiała zamknąć swojego umysłu zbyt szczelnie, odwiedzały ją wspomnienia. A wtedy o łzy nie trudno.
Łzy, łzy. Pewnie wygląda jak siedem nieszczęść. Szybko pobiegła do lustra. Rzeczywiście, tusz spłynął chaotycznymi strużkami aż do brody. Jak zawsze. Nigdy nie potrafiła płakać jak aktorki. Nie nauczyła się też tego przez te wszystkie miesiące, mimo morza wylanych łez. Tyle ich już popłynęło, że chwilami bała się że wyrzeźbią jej twarz jak woda drążąca skałę. Jej policzki stałyby się obrazem jej bólu.
Sprawnie poprawiła makijaż i powoli zbierała się do wyjścia. Zamykając za sobą drzwi, pomyślała o niewypitej kawie samotnie stygnącej na stole.

czwartek, 11 lutego 2010

pomidorowa...

No i się doigrałam... Jak coś o jedzeniu, to potem cały dzień to jedzenie za mną. Szczególnie w takie dni jak dziś.
Niestety natura obdarzyła mnie w genach (a może to mama była) tendencją do tycia. Może nie mam obsesji na punkcie wagi ale na punkcie ciuchów owszem. Nienawidzę wprost dodatkowych kilogramów nad (choć już i tak kilka mam, ale do nich się przyzwyczaiłam, ba nawet pokochała po części), bo to wróży zakupy w sklepach odzieżowych, a tego już nie znoszę.
Dlatego dni takie jak dziś kiedy to z przymrużeniem oka (czasem nawet i dwóch) pochłaniam nieograniczone ilości pączków i innych tłustych rzeczy.
Pozwoliłam sobie dziś nawet na wieeeelkie ciastko z bitą śmietaną na podwieczorek, bo tu u nas pączków mało. W czwartej odwiedzonej cukierni prawie podrapałam jakąś emerytkę jak mi chciała ostatnie trzy pączusie kochane wykupić. W trzech wcześniejszych nabytkach pokusy pączków wcale nie mieli.
Dlatego zaczytując się tu o jakiś łososiach i mięchach głodna się zrobiłam. A że po 20.00 nie jem nic zmuszona byłam zjeść prawie nic. Na szczęście prawie dietetyczne. (ponoć prawie robi różnicę, ale czy to ważne?)
Wciągnęłam coś co mój Luby nazywa bananowym gipsem i co napawa go obrzydzeniem a już w najlepszym wypadku napawa skojarzeniami z byłej roboty.
To coś to błyskawiczne płatki owsiane zmieszane z jogurtem naturalnym i bananem w plasterkach. Dobre i zapycha. Choć częściej zapycha, to i tak się w tym lubuje.
Swoją drogą, nie wiem czy można płatki owsiane jeść na surowo. Wszyscy jedzą gotowane, ale ja gotowanych nie lubię...
I tak sobie wciągając ten mój bananowy gips i zaczytując się w blogach innych, przypomniałam sobie historię babcinego gotowania.
Moja babcia (sp.), cud kobieta, gotować potrafiła. Zawsze w niedzielę były więc obiadki u babci. Zjeżdżały się więc obie córki z rodzinami czyli razem coś ok 10 osób nas było. Babcia gotowała i omawiała sprawy rodzinne. Bo trzeba przyznać że babcia to głowa, szyja i ręce rodziny była. Wszyscy się babci bali i babcie słuchali.
Zawsze w niedzielę był rosół i potrawka z kurczaka. Rosołu akurat nie znosiłam bo oka z tłuszczu miała wielkie jak talerz, albo i większe i jak się szybko nie jadło to i łyżkę na sztorc można by postawić jak ostygł, ale potrawka super...
W tamtych czasach otwierały się super i hiper markety. Babcia, kobieta co to z biegiem czasu idzie, do nowego super mini marketu się wybrała. Chodziła między dwoma regałami (bo to mały był market) i cieszyła się nowoczesnością, mogąc samemu sobie towar wybierać. Kupiła nowy w telewizji reklamowany koncentrat pomidorowy i z dumom do domu wróciła.
Uczcić kobieta chciała nowoczesność co to po sąsiedzku nastała i menu niedzielne zmieniła. Na miejsce rosoły miała być pomidorowa z ryżem. Akurat to mnie cieszyło.
Zasiedli wszyscy przy stole i na zupę czekali. Babcia z dumną miną zupę wniosła na stół i każdemu sporą porcję nalała. Nie zapomniała napomknięć mnie, najmłodszą swoją wnuczkę, niejadka rodziny (na szczęście/nieszczęście już wyrosłam) że mam wszystko zjeść.
To se grzebię w talerzu i pomału wlewam w siebie płyn czerwony, marząc w prawdzie już o burakach co to w tamtych czasach kilogramy zjadałam, jak jabłka. Ale coś mi nie smakuje. Jakieś takie pikantne. Ale mnie zawsze coś tam nie smakowało więc uwagi nie zwracam.
Babcia lata wokół stołu i pogania wszystkich. Że ona już drugie chce dawać a my jeszcze "glimiemy", że po mału i  że jej tam pyry/ziemniaki/kartofle stygną. Ale nikomu się jakoś specjalnie nie spieszyło.
A zupa coraz bardziej mi buzie paliła.
W końcu nie wytrzymał wujek. Chłop z niego wielki ale teściowej się bał jak ognia i może nawet bardziej niż matki swojej, jednak jedyny pełnoletni z męskiej części był, to i odwagą wykazać się musiał.
- Teściowo kochana - zaczął z uśmiechem nieśmiałym - nie chcę być niewdzięczny ale zapytać muszę bo nie wytrzymam, a dokładniej gęba moja.
- Oj ja już wiem co ta twoja gęba wytrzymać potrafi a co nie. - odparła babcia szybko
- Ale ja nie o tym.... o zupie....
- A co z zupą? Zawsze narzekaliście że tylko rosół i rosół, to wam coś nowego zrobiłam. I co nie pasuje... - się babcia denerwować zaczynała, więc pomyślałam że jednak zjeść cholerną zupę musieć będę.
- Ale ja nie narzekam. Tylko pikantna trochę... - kontynuował samobójczą dyskusję wujek.
- To nie trzeba było tyle magi pakować. Jeść bo drugie daję!
- Ale on uż pikantana byla... - najmłodszy chłopak, brat mój, odwagą się wykazać chciał i wuja wesprzeć w walce o podniebienie zdrowe.
- Jak była, jak była... Pokaż... Żesz ku...a!!! - spróbowawszy zupy babcia wybiegła.
Koniec końców okazało się że w nowoczesnym minimarkecie babcia koncentrat z keczupem pikantnym pomyliła. Zupa wylana została, bo i pies mordą ruszyć jej nie chciał. Ale my po drugim na deser dostaliśmy kogiel-mogiel babciny.
Po latach się dowiedziałam że dla dorosłych był ze spirytusu łyżeczką.
Od czasu pamiętnej pomidorowo-keczupowej babcia do supre-minimarketu nie chadzała i psy na takich sklepach wieszała że oszukują i babką starym w głowach i garach mieszają.
Wujek się cieszył że na nowy etap kontaktów z teściową wstąpił.
Brat dumny chodził że obronił żołądki nasze.
A w każdą niedzielę aż do choroby babci i śmierci szybkiej, rosół na stole gościł...

Na koniec!!!
Znalazłam plus zimy!!!! Dłużej żyć będę. Ponoć każdy papieros to pięć minut życia. Więc o kilka już kwadransów dłużej się światem nacieszę. Że w domu się u nas nie pali, na balkonie zimno to sobie kilka fajeczek wieczorem daruję. I proszę od paru godzinek już nie palę.
Ale zaczynam podejrzewać że Luby mój w kibelku nam podpala. Muszę złapać drania... :)

Miłej nocy wszystkim życzę.
Fajnie że jest już was 14!!! Ciepło się na serduchu i pod palcami robi :)))))

damsko-męskie wariacje jadłospisu

Przeczytałam dziś że według badań jakiegoś tam uniwersytetu kobiety w towarzystwie mężczyzn czyli np. na randkach zamawiają sałatki. W ten sposób ponoć chcą im zakomunikować że dbają o siebie.
Nie wiem, albo ja nie normalna jestem albo sygnałów nie umiem w eter puszczać ale ja sałatki to jak już zamawiam to najczęściej w towarzystwie kobiet.
Może to też dlatego że ja chłopaczara jestem, albo że ja mięsa kawał wielki kocham nade wszystko? Nie wiem.
Ale doczytałam się, że w ten sposób mamy sprawiać wrażenie bardziej atrakcyjnych... Że niby czemu?
Nie twierdzę że sałatek, "surówek i zielonych talerzy" nie lubię. Wręcz przeciwnie. Ale jakoś bardziej mi smakują w towarzystwie damskim. Nie przypominam sobie abym z koleżankami pakowała w siebie jakieś grilowane żeberka albo kotlety. Raczej jakieś sałaty, marchewki, ogórki, w chwilach szaleństwa, bądź jak my to nazywamy śmietana-party jakieś ciasta z bitą śmietaną i ooooooogromną ilością słodkich kremów.
Ale mięsa rzadko. Chyba że w sałatce.
Za to z facetami to mięso jest zawsze. Albo pizza. Albo makaron. Żadne dietetyczne żarcie. Chyba by się podławili.
Wniosek z tego taki że albo się nie chcę podobać... albo...
Może bardziej na kobiety jestem...
Może nienormalna jestem...
Albo... te badania jakieś dziwne... może zmyślone... może pani naukowiec chciała się przypodobać...

Już mi wszystko jedno... idę se mięcho usmarzyć... z sałatą, oczywiście... ;)))
Smacznego!!!
znalezione w internecie ;)

Szeptem

Nie wiem co sprawia że kupujecie książkę. Recenzja, poleceni, autor, reklama.
Ja kupuję książki które jakoś mnie uwiodą. Treścią jednej na chybił trafił znalezionej strony, ilością stron, nazwiskiem autora, tytułem. Ta zauroczyła mnie okładką.

Ale urok szybko mija. W miłości dodam często podobnie miałam. Na szczęście do książek podchodzę w trochę inny sposób niż do facetów.
Przeczytam, choćby nie wiem co. Z chłopem nie zawsze się męczę, choć czasem coś przemęczę. ;)
Czytam kilka książek na raz. Faceta studiuję tylko jednego.
Przez książki zaniedbuję część większą/mniejszą  (*niepotrzebne skreślić)  swoich obowiązków. Faceci aż takiego wpływu na mnie nie mieli...
Choć ciężko mi pogodzić czasem książkę z moim Kochanie. :)))
Ale wracając do książki. Zakupiłam sobie "Szeptem" Beccy Fitzfatrick. Czekałam... w sumie nie wiem na co czekałam. Książka z półki literatura młodzieżowa.  Pierwsze skojarzenie z osławionym już "Zmierzchem". Treść: utrzymana w podobnym klimacie tylko na miejsce wampirów wkraczają anioły i to nie byle jakie tylko upadłe. Miłość, sensacja, niebezpieczeństwo, przyjaźń. Wszystko na swoim miejscu.
Pewnie jakbym miała 16/17 lat już bym wzdychała do Patcha.
Ale już na szczęście/niestety nie mam. O ten przeklęty VAT mi lat przybyło.
Czy mogę polecić. Zależy komu.
Często łapię takie książki. Używam je jako odmóżdżacz. Czasem bowiem kiedy sto tysięcy milionów spraw zaprząta mi głowę potrzebuję odlotu. Odlotu w krainę nie myślenia. A że narkotycznie czysta jestem to muszę sobie taki odlot czasem zafundować. Taką książkę gdzie nie wczuwam się w bohaterów, nie znajduję ukrtych mądrości, nie analizuję dobra i zła i nie upajam się pięknem pomieszanym z zazdrością że ja tak pisać to nie umiem.
Jako odmóżdżacz w skali 1-10 daję 7 bo przeczytałam w 2-3 godziny.
Łatwo się czyta. Łatwo zapomina. Choć może ciężko odkłada bo taka historia wciąga (przynajmniej mnie bo chyba jeszcze sporo we mnie głupiutkiej nastolatki.)

zdjęcie okładki ze strony allegro.pl

łakomstwo

Tak sobie właśnie siedzę i myślę...
No tak, czasem mi się to zdarza i nawet wbrew obawą to to nie boli. ;)
Więc sobie siedzę i myślę jak to się człowiek zmienia i jak mało siebie zna.
A jak już coś się o sobie dowie to później zdziwiony: TO JA?

Ja dziś patrząc w lustro dowiedziałam się o sobie znów coś nowego. Że jestem łakoma. Nie wiem czemu mnie to tak przy lustrze napadło ale jednak.
Zawsze myślałam że ja taka niezależna jestem. Potem odnalazłam cząstkę nie która potrzebowała miłości. Albo czegoś podobnego. Pamiętam jak pisałam kiedyś: "nie pragnę miłości, tylko tego by był ktoś, kto wytarłby moje łzy, mocno przytulił i powiedziała . On też nie musiałby w to wierzyć".
Dziś na wspomnienie tych słów, wiem  że apetyt rośnie w miarę jedzenia.
Że pragnę miłości, jego miłości. Z każdym dniem więcej i więcej. Proszę by była wieczna. Bo przecież bez niej nie byłabym już ta sama.
Dziś chyba dotarło do mnie że CałaJa to też CzęśćJego. Bez niej zostałabym tylko Ja... Sama...

środa, 10 lutego 2010

personel

Gwarancją dobrego prosperowania firmy jest profesjonalny personel.
Pracownik ma być odpowiedzialny, sumienny, zmotywowany, zaangażowany, zorganizowany, komunikatywny a przede wszystkim kreatywny.
No cóż, taki jest dzisiejszy biznes. Aby przetrwać trzeba się przystosować. Trzeba być pomysłowym, lepszym od konkurencji. Zawsze z przodu, bo inaczej zostajemy w tyle.
Ale kreatywność ma swoje dobre i złe strony. Czasem pracownik potrafi wykorzystać tę zdolność nie tylko na potrzeby firmy ale i własne, czyli wymówki.
Wymówki, usprawiedliwienia, wyjaśnienia, preteksty, wykręty...
Całą książkę (i to w kilku językach) mogłabym napisać.

Poniżej prezentuję10 przykładów dlaczego dziś nie mogę iść do pracy albo się spóźnię:

1. Dzwoni telefon mi rano:
Ja: Proszę.
Pracownik: Nie mogę dziś do pracy...
Ja: Dlaczego?
Prac.: Bo mam coś z oczami.
Ja: A co dokładnie.
Prac.: Nie widzę się dziś w pracy.

2. Esemes rano:
"Nie mogę dziś przyjść bo pies jest zdenerwowany i szczeka a babka ma stresa."


3. Przepraszam za spóźnienie ale musiałem się wyspać.
4. Miałem dziś przyjść do pracy ale lekarz zabronił mi robić wszystkiego co jest stresujące.
5. Drzwi mi się nie chciały otworzyć. Potem zauważyłem że są zamknięte.
6. Przecież dzisiaj niedziela. Nie? A rękę bym sobie dał uciąć.
7. Żona ma okres. 
8. Uciekł mi autobus w połowie drogi i zostałem na lodzie. 
9. Nie mogę dziś przyjść do pracy bo strasznie leje i będę cała mokra.
10. żona mnie z łóżka nie chciała puścić. 

wtorek, 9 lutego 2010

patriotycznie...

Choć się czasem nie chcę przyznać, tęsknię za Polską.
Za całym tym wyjątkowym klimatem i atmosferom, nawet za tymi naszymi "śmieciami" i bałaganem.
A że (na dzień dzisiejszy) nie mam zamiaru wracać do kraju mego ojczystego, postanowiłam przemycić trochę kraju za granicę.
Zabawne, kiedyś przemycało się do Polski, teraz z Polski, tylko że legalnie. Chociaż takie nie legalne ciekawsze było. Z posmakiem adrenaliny.
Mam na szczęście to szczęście że Polska daleko nie jest więc często zdarza mi się na szybkie zakupy dojechać.
Np. wczoraj.
Pognałam to moje 350 kilometrów do Bielska-Białej i na szybko uzupełniłam swoje zaopatrzenie w książki. Od wczoraj mam nowych 2689 stron do przeczytania. No może o jakieś 120-130 mniej, bo jak mi sieć padła to przez chwilę zdążyłam dziś tam przeczytać.
Więc głód literacki na chwilę zaspokojony.
Potem pognałam kupić telefon nowy bo ten mój to strajkował i nie chciał działać. Jak go do doktora oddałam i do sanatorium na 2 tygodnie posłałam to teraz wielce obrażony się zacina. Do adopcji więc oddaję cholerę. Może u innych będzie mu lepiej, jak się mu u mnie nie podoba. Chyba nie lubił Polaków... Nie wiem... Już mam w każdym razie nowy i co ważne W POLSKIEJ WERSJI JĘZYKOWEJ, więc już nie muszę się domyślać co znaczy to czy to i mamie mogę wysłać że SIĘ i ŻE i CHCĘ i ŚNIEG i wszystkie inne znaki polskie użyć.
Odwiedziłam też kilka sklepików i kupiłam jakieś nowe ciuszki. Tu u nas niby wszystko jest ale 2-4 x droższe i później niż w Polsce. Wszyscy zawsze w zachwyt wpadają że mam to takie piękne i takie tanie i takie modne i takie piękne i .... Co niektórzy rękę dadzą sobie uciąć że Polska jest teraz ojczyzną mody i nawet takie Chłupki to dla niech miejsce w stylu Paryż czy Mediolan.

Ale to czego mi najbardziej brakuje to oczywiście polskie jedzenie. Nasze polskie ruskie pierogi, placek po węgiersku, bigos, chleb... Obłęd!
W życiu bym nie przypuszczała że człowiekowi tak może chleba brakować polskiego.
Gotować się nauczyłam ale piec nie umiem NIC. Kupiłam więc 5 bochenków chleb polskiego i 4 już w zamrażalce czekają na swoją kolej.

Emigracja zmusiła nas to kreatywniejszego życia. Może i kuchnia czeska, słowacka, francuska, chińska, tajwańska, włoska jest ok, ale polska to THE BEST.
Trzeba było albo się nauczyć gotować albo potrzeć w telewizji tylko na nasze narodowe przysmaki.
Człowiekowi do głowy nie przyszło jak można tęsknić za zsiadłym mlekiem, mielonką, paprykarzem, pasztetem prochowickim....

Ale zaczęłam pisać bo pochawlić się postanowiłam że się nauczyłam ŻUR polski robić!!!
Dlatego dziś niebo w gębie było i OCH i ACHY jakie to dobre.
Polski żur z polską kiełbasą z polskim chlebem. Pychota!!!
Dziś cała taka polska jestem. Zmykam polską telewizję pooglądać czytając polską książkę przegryzając polskimi pieguskami polski sok!!!!
A potem mi się Polska przyśnie...

niedziela, 7 lutego 2010

nabita w butelkę

 "nabita w butelkę" 

zbudowałam w sobie drugą mnie
pieczołowicie
starannie
jak budowanie statków w butelce

zbudowałam siebie
wysoką
zbrojną
niezniszczalną

i wyszło na to że się zabudowałam
przez szkło butelki
nie mogę się pogłaskać

Tyle lat broniłam się przed okazywanie słabości. 
Tak często starałam się ukryć co myślę i czuję.
Teraz tak trudno mi okazać że jestem słaba - że już nie jestem samowystarczalna, że potrzebuję cię jak chleba, wody, powietrza.
Ciężko mi odkryć się przed Tobą, pokazać co myślę i czuję, jaka jestem.
Nauczyłeś mnie kochać. Nauczyłeś że mogę być kochana.  
Każdy dzień się uczę... siebie przy tobie, całą mnie...

sobota, 6 lutego 2010

chciec a móc

chciałabym objąć cały świat 
i ukołysać w ramionach
wszystkich potrzebujących
by dać 
jedzenie głodującym
ukojenie cierpiącym
zdrowie chorującym
i dom bezdomnym

chciałabym by gdy znów tupnę nogą
w końcu zadziałało 
by ON zrozumiał że źle namalował 
ten swój rysunek świata:
zły układ kolorów
i zła proporcja plano

chciałabym zamknąć oczy 
wziąć dwa głębokie wdechy
otworzyć oczy 
i uwierzyć że jutro będzie lepiej
że świat przemaluje w nocy
dobry malarz snów

tak bardzo bym chciała...

26,01,04 r.

okna życia

Przeczytałam dziś rano bulwersujący artykuł na onecie:
http://portalwiedzy.onet.pl/4869,25297,1597305,1,czasopisma.html

Zaczęło się niewinnie. Od okna życia, dawnego kołowrotka. Początkowo pomyślałam że takie okno może być całkiem dobrym pomysłem. Lepiej przecież oddać dziecko do "przytułku" niż porzucić na ulicy. Nie żebym była za oddawaniem dzieci. Broń Boże. Nie, nie, nie. Ale tyle się naoglądałam w młodzieńczych latach, pracując w pogotowiach opiekuńczych, dzieci zostawionych na pastwę losu na ulicach, w lasach, że uważam że zawsze to odrobinę choć ludzkie. Nie skazywać bezbronnego na śmierć.
Przeczytałam artykuł uważnie, szczegółowo, w skupieniu. I szlag mnie trafił!!! Jak można!!!
Nie rozumiem, nie rozumiałam, NIE ZROZUMIEM!!! Jak nazwać istotę, która do bezbronnego małego człowieczka podchodzi jak do rzeczy. Kim są te "osoby"? Jak nieludzkim trzeba być skazując małe niemowlę na śmierć głodową dla pieniędzy? Jak można handlować ludźmi?  Jak bezdusznym trzeba być żeby postępować w ten sposób?
Ciężko mi się żyje na tym świecie, ze świadomością jak źli i zdeprawowani są ludzie. Ciężko mi się żyje ze świadomością że tak niewiele mogę zrobić...

W czasach liceum pracowałam w kółku charytatywnym. Na początku było pomaganie młodszym kolegą z podstawówki, potem odwiedzanie i zakupy dla starszych opuszczonych ludzi. Z czasem pokochałam tą pracę i zaangażowałam się czynniej.
Objęliśmy pomocą miejski szpital dla dzieci. Przez parę miesięcy zdążyliśmy zaprzyjaźnić się z personelem, któremu choć czasem przeszkadzaliśmy plątając się pod nogami, to jednak pomagaliśmy na swój sposób urozmaicając życie pacjentom.
Ja zajmowałam się onkologiom dziecięcą. Straszne miejsce...
Kiedyś zaprzyjaźniony ordynator wezwał nas na zwykły oddział dziecięcy. Poprosił o pomoc. Pokazał nam trzy i pół letniego chłopca, który nie potrafił chodzić, jeść sam nie mówiąc o załatwianiu potrzeb do mocnika. Chłopiec nie mówił. Był odosobniony w swoim świecie. Nie ma się mu co dziwić, bo świat który zaoferowali mu rodzice nie należał do najpiękniejszych.
Od lekarzy dowiedziałyśmy się że chłopca w ataku padaczki znalazła sąsiadka, która zaniepokojona nieustannym płaczem dziecka wezwała policję. Z raportu policji wynikało że matka zostawiła go na tydzień z dwoma bananami i kawałkiem chleba. Ślad po matce zaginął. Ponoć nie był to pierwszy raz...
Z badań lekarskich dowiedziałyśmy się, że chłopiec z powodu zaniedbania do końca życia będzie opóźniony w rozwoju. Przez matkę... Ojca ponoć od dawna nie było...
Zakochałyśmy się w tym chłopcu. Małej niewinnej istocie, która nie dostała od losu nic oprócz cierpienia.
Chłopiec na początku był wylękniony. Z czasem jednak zyskałyśmy jego zaufanie. Kiedy już pozwolił zebrać się na ręce, łapał się człowieka kurczowo i nie chciał puścić. Spędzałyśmy z nim całe dnie. Czasem jak pozwoliły pielęgniarki i noce.
Kiedyś pojawiła się w szpitalu matka. Po rozmowie z policją okazało się, że była w szpitalu, nieprzytomna z powodu alkoholowego przepicia.
Przyszło z dwoma reklamówkami. Myślałyśmy że przyniosła rzeczy dla Maciusia. Okazało się że lekarze i policja nie pozwoliły na odebranie dziecka ze szpitala. Maciuś miał zostać w szpitalu do wyjaśnienia sprawy w sądzie. Kobieta miała być oskarżona o zaniedbanie.
Matka wpadła w szał. Krzyczała, że to jej dziecko i nikt go jej nie odbierze. Że ona go urodziła i może go wychowywać jak chce. Żeby jej dać pieniądze to kupi mu jedzenie.
W szale złapała dziecko za rączki i wbiła mu paznokcie głęboko w skórę, do krwi. Maciuś dostał znowu ataku padaczki. Do końca życia nie zapomnę widoku kobiety, człowieka, który nazywał się matką i zrobił coś takiego swojemu dziecku.
Matkę aresztowano. Nie wiem czy dzięki znajomością ordynatora czy polskiemu prawu odebrano jej Maciusia. Umieszczono go w domu dziecka dla niepełnosprawnych. Ma tam zostać do końca życia.

Czemu winne było to dziecko. Co każe ludziom być takimi bestiami? Jak można?
Zawsze płaczę gdy o tym myślę. Jak bezwzględny jest świat, jak bezduszni są ludzie.
W takich chwilach dziękuję Bogu za swoją matkę. Dzielną, cudowną kobietę, która wychowała mnie i mojego brata w tak wielkiej miłości. Może nie zawsze było idealnie, ale to dzięki niej jestem taka jaka jestem.
Każdego dnia uczę się tego świata...
Każdego dnia nienawidzę go coraz bardziej...
Każdego dnia dziękuję za to co miałam i mam...
Każdego dnia mam wyrzuty sumienia że mam tak wiele...

piątek, 5 lutego 2010

uzależniona...


-->
Bo to jast tak, że ja czasem wbrew sobie go kocham.
Jak popatrze na niego przepelnia mnie morze czułości. Ale czasem jak mnie wkurzy to gdybym miała odpowiednio dużo siły to możliwe że i zabiłabym. Ale tak naprawde to kocham go jak nikogo chyba nie potrafilabym pokochac.
Całego. Z tymi jego wielkimi oczyma, krzaczastymi aż za bardzo brwiami, z brzuszkiem który wyhodował jak już ze mną był.
I nie pamiętam tych wszystkich jego wad, tych wszystkich łez które przez niego wylałam, w momencie gdy się do mnie uśmiechnie.
Dobrze mi się z nim żyje. Już nie mam wątpliwości czy to dobrze że jesteśmy razem czy może nie.
Ale przede wszystkim nie mam watpliwości że mnie kocha.
Pierwszy raz w życiu uwierzyłam że ktoś mnie kocha. Mało tego: pozwoliłam mu na to i jak najbardziej mi to odpowiada.
Ucze się. Co dzień się uczę jak życ z taką milością. Każdy dzień jest bowiem dla mnie nowością.
Każde okazanie publicznie czułości było dla mnie nielada wyzwaniem. Nauczenie się myślec nie tylko o sobie ale jako o  NAS. Teraz jak go nie ma wieczorem obok mnie w łóżku moje ciało, umysł, cała ja domaga się jego obecności.
Jestem jak uzależniona od niego. Życ bez niego nie patrafie już normalnie. A kiedyś przed takim uczuciem się bronilam. Nie chciałam byc tak blisko z nikim bo wiedzialam że bedę ponosic konsekwencie tego uczucia.
Bo miłośc niesie za sobą też inne konsekwencje niz dzieci. Jest tęsknota. Jedno z najbardziej twórczych odczuc.
Miłośc to ta tesknota właśnie. To że brak mi czasem tego kogoś jak jeszcze jest obok. To to coś co rozrywa mi serce jak na niego patrze. To ta magia, że jak patrze w jego oczy to zatapiam się w czasie...

nie jak z amerykańskich filmów...


Telewizja ogłupia. Tak słyszałam. Dziś wiem że tak jest. To zdumiewające jak może zmienić obraz widzenia. Tworzy fikcję, w którą my naiwni wierzymy. Bo przecież jak poznałam moją wieeelką miłość to w tle nie leciała romantyczna muzyka. Jak mnie pocałował nie wybuchały salwy sztucznych ogni.
Okazuje się że najbardziej to kłamią filmy akcji. Nie okrada się przecież każdego banku w mieście. Jak kradną mi torebkę to nikt, NIKT (tym bardziej o posturze amanta) nie wyrywa jej złodziejowi i nie wręcza z olśniewającym uśmiechem. Nie zawsze też złapią tego złego.
Co ciekawe, nie każdy kto trafi do aresztu ma  prawo do jednego telefonów. I mało tego... ale pomału... muszę całe to zdarzenie...

W Polsce pracowałam jako przedstawiciel handlowy jednej ze znanych firm kosmetycznych. Tzn. że często w aucie woziłam pudło albo dwa perfum, które miałam często za zadanie dostarczyć do sklepów jako testery. A że pracę często kończyłam szybciej, postanowiłam z dwoma kolegami odwiedzić koleżankę, która po ślubie przeprowadziła się do małego miasteczka oddalonego od mojego rodzinnego miasta parędziesiąt kilometrów. Dotarliśmy na miejsce a kumpeli nie ma. Nie robi się niespodzianek...
Pewnie wyszła do sklepu.
Czekamy w aucie godzinę. Nie ma. Druga godzina. Jeden z chłopaków idzie sprawdzić czy się tyłem nie wślizgnęła.
I tu jak w filmach zajeżdża nam auto radiowóz. Wyskakuje z auta dwóch policjantów i do okna legitymacjami puka. Otwieramy zdziwieni okno. Ja z poplutą buziom, kumpel z szeroko otwartą i pytamy o co chodzi.
Panowie z poważnymi minami że dokumenty, natychmiast.
Więc przewracam torebkę w poszukiwaniu mojego dowodu. Zabiera mi to całą wieczność bo z szoku to ja nawet nie wiem jak on wyglądać ma.
Panowie władze pytają gdzie trzeci. JAKI TRZECI?
- A ten. Do Kaśki poszedł zobaczyć czy już w domu jest.
Jeden policjant na drugiego spogląda i jak na tych filmach mówi: Biegiem, zanim się zmyje. Więc ten mało myśląc (nie żeby tak często mało) do auta i dawaj pod klatkę Kaśki.
Z opowieści kolegi wyglądało to tak: otwiera drzwi od klatki schodowej i widzi radiowóz który zajeżdża po wejście. Wypada z niego gliniarz i każe mu się pakować do środka.
My sobie w tym czasie czekamy z drugim.
Pan władza pyta co tu robimy. My że na kawę do Kaśki. On że mamy bagażnik otworzyć. Widząc kartony pyta czy to ta kawa. Ja że nie, perfumy. On że to na kawę z perfumami?
Podjeżdża ten pierwszy z kolegą w środku i proszą abyśmy jechali z nimi na komisariat. My że czemu? On że na przesłuchanie. My że w sprawie czemu? On że przestępstwa. My że jakiego? On że się na miejscu dowiemy i już  w aucie siedzi.
Pomyślałam że może by uciec jak w tych filmach. Ale ani miasta nie znam, ani nie wiem gdzie i czemu, a poza tym kolegę mają więc trzeba mu tyłek ratować.

Na komisariacie chcieli każdego osobno posadzić w pokojach, ale że komisariat mały, nas trzech a pokoje dwa to nas w jednym na krzesełkach starych posadzili. I pytają po co, na co i dlaczego. Za kim, z czym i za co? My że na kawę, że w odwiedziny i że nie wiemy o co im chodzi.
Zadzwonili do mojej firmy zapytać czy rzeczywiście to od nich mam perfumy. Potwierdzili. Ale wyobrażałam sobie minę sekretarki jak usłyszała że jestem zatrzymana. Przez moment nawet pomyślałam, że lepiej byłoby żeby mnie zamknęli w celi, niż że mam się w pracy stawić i na te plotki odpowiadać. Basia, sekretarka na pewno już wszystkich obdzwoniła.
Panowie policjanci wytłumaczyli że w mieście tym pięknym od paru miesięcy, podobnie jak w kilku innych w tym województwie poszukuje się szajki młodych wyłudzaczy sporych kwot od emerytów.
A ja niestety idealnie pasuję do rysopisu głównej podejrzanej.
Zaczęłam się śmiać. Panowie że nie mam z czego. To przestałam, ale raczyłam poinformować że to NA PEWNO NIE JA.
Oni że się okaże, ale że koledzy wolni. A JA? Pani zostaje zatrzymana na przesłuchanie. Ja że adwokata proszę. On że jak mam to proszę bardzo ale jak winna nie jestem to to tylko formalność.
Koledzy zostali wyproszeni do poczekalni a ja poproszona do pokoju obok.
Pytali o imię, nazwisko, pracę, adresy, o wagę (mnie kobietę!), kolor włosów, jak często go zmieniam, jak się ubieram i co tu robi.
Pan rzeczowo i skrupulatnie pisał wszystko na starej maszynie do pisania. Pytam czy nie lepiej na laptopie który leży obok. A on na to że to szefa i nie może go używać. Pytam czy to jedyny. On  że mają im w przyszłym półroczu posłać jeszcze dwa nowe. Ale muszą na kurs jechać. Komputerowy się rozumie.

Po godzinie przesłuchań stwierdzili że wersja wiarygodna się zda, do sprawdzenia, ale podejrzana jestem na dal. I pytają czy się zgodzę na spotkanie mające rozpoznanie mnie przez poszkodowanych jako winowajczynię. Zgodziłam się, przecież byłam niewinna. Wyjaśniono mi, że dołączy do mnie kilkoro dziewcząt między którymi maja mnie rozpoznać ofiary. Jeśli mnie nie rozpoznają, będę wolna. Co mi tam, niech będzie.
Panowie zrobili mi kawę i pozwolili zapalić w garażu. Okazali się całkiem sympatyczni. Stwierdzili nawet że dawno takiej cytuję akcji nie mieli więc się cieszą że i przestępczyni ładna. Wypraszam sobie! Przestępczyni oczywiście, ładna może zostać.
Wynudziłam się godzinę,
Panowie powiedzieli że muszą mi zdjęcie zrobić bo w tym na dowodzi to podobna do siebie nie jestem bo włosy tam krótkie. Myślałam że dostane tabliczkę z numerkiem, jak w filmach ale oni powiedzieli że nic takiego nie posiadają. Zapytałam czy dadzą mi kopie zdjęcia. Stwierdzili że to nie problem, ale muszę sobie sama zapłacić, bo oni i tak teraz do fotografa wywołać je jadą bo tu nie mają sprzętu.
Wrócili za godzinę. Stwierdzili, że po fotce nikt mnie nie rozpoznała. Uśmiech. Ale fotka kiepskiej jakości, więc muszę się osobiście jednak spotkać. Za godzinę będzie pierwszy poszkodowany. Już się nie uśmiechałam.
Wypaliłam prawie całą paczkę fajek jak pojawiły się dziewczyny. Najlepsze że wszystkie blondyny a ja brunetka. To się wyróżniać nie będę, pomyślałam.
Trochę z pod kosa na mnie patrzyły, ale co się im dziwić. Ponoć emerytki na spore sumy okradam. Może ich babcie też?
Pojawił się pierwszy emeryt. Lat  86, z laską, nie dowidzi.
Ustawili nas wszystkie pięć pod ścianą. Pytam gdzie numerki. On do mnie że to nie film i że mam sobie jaj nie robić.
Podchodzi emeryt i przygląda się nam z odległości 5 metrów. Pytają czy to jedna z nas. On że tak.
Która? A on na mnie że to ja!!!! Zbladłam, zrobiło mi się niedobrze, modlić się zaczęłam i w duchu bluzgać starucha. Pytają na ile procent. On że na 40. A dlaczego tylko na 40? Bo ja jedyna bruneta, jak ta co mu ukradła.
Wyprowadzili.
Druga była pani 81 roczna.  Patrzy na nas, patrzy i mówi że jest ta co jej ukradła. Wskazała na laskę obok. Dzięki ci Boże!!!
Trzeci był pan 76 lat. Patrzy, patrzy i naglę się uśmiecha. Podchodzi do mnie i na szyję się rzuca ze słowami że ja to zła wnuczka jestem bo na obiad ani do dziadka nie zajrzę. ????
Pozostałych dwoje nie rozpoznało nikogo.
Byłam wolna. WOLNA.
Panowi przeprosili i usprawiedliwiali się jeszcze godzinę.
Powiedzieli że TAKA JEST PROCEDURA.  Gówno mnie to obchodziło.
Wypuścili.  Na szczęście.
Cała się trzęsłam jak wychodziłam. Chłopaki moje czekały w poczekalni. Też wypalili po paczce.
Do Kaśki już nie pojechałam.

Wcale nie było jak na filmach. Choć chwilami zabawnie. Przed oczami przeleciało mi nieraz całe życie i wszystkie plany na przyszłość. Jak się czuje człowiek posądzony za to czego nie zrobił?

Wiem tylko że te dziewczyny które stały tam przy ścianie po 10 złoty dostały za pomoc. Żarty!!!

Wróciłam do domu i spiłam się z chłopakami w trupa, patrząc na moje zdjęcie z policji. NIGDY WIĘCEJ!!!

czwartek, 4 lutego 2010

z ostatniej chwili/maila

Obiecałam że jak się dowiem co ma facet mówić kobiecie to napiszę. Niestety jeszcze nie znalazłam. Ale poszukiwania trwają. Napisałam za to do wspomnianego wcześniej kolegi czy przypadkiem coś nie wie. I oto co posłał: (cytuje, pisownia oryginalna)
"Nie wiem co ma ci mówić, ja z natury jestem kreatywny. Coś tam rzucę i moja jest zadowolona ale posyłam par wskazówek tej treści:
Co chciałaby usłyszeć kobieta w łóżku:
1. Jesteś piękniejsza niż Thaiti.
2. Zrób mi proszę jeszcze raz to samo, co przed chwilą. Błagam.
3. Chcę być z tobą w każdej minucie.
4. Masz najbardziej podniecający tyłek w zjednoczonej Europie.
5. Dzień dobry, kochanie.
6. Tak na mnie działasz, że natychmiast mam 1000 rozpustnych pomysłów na spędzenie nocy z Tobą.
7. Leż, sprawdzę, co u dziecka.
8. Uwielbiam twój zapach.
9. Nawet w środku jesteś piękna.
10. Mógłbym patrzeć na ciebie całe życie.
11. Masz tak gładkie ciało, że następnym razem założę rzepy, bo cały czas się zsuwam.
12. Chcę cię całować wszędzie.
13. Pal sześć ten mecz, przytul się do mnie!
14. Tęskniłem za tobą zawsze.
15. Twoje piersi są cudowne, mam ochotę pieścić je i oglądać bez przerwy.
16. Oczywiście, że możesz mnie związać.
17. Nie wiedziałem do tej chwili niczego o seksie.
18. Tytuł kochanki Tysiąclecia otrzymuje......
19. Chciałbym mieć z Tobą dziecko.
20. Żeby oglądać cię nago, byłbym gotowy rabować na gościncu.
21. Nigdy cię nie zdradzę.
22. Smakujesz bergamotką i tatarakiem.
23. Boże, jaki ja byłem wszcześciej głupi z tym życiem hulaszczym wsród skurczy nadnerczy. Zmieniłaś mnie na zawsze.
24. A już myślałem, że nigdy mnie to nie spotka.
25. Kocham Cię.
26. Po raz pierwsze w życiu mam ochotę zadać pytanie: "Czy wyjdziesz za mnie?"
27. Jeżeli pocałujesz mnie jeszcze raz w ten sposób, stracę przytomność.
28. Bedę uwielbiał budzić się przy Tobie codziennie rano.
29. Kupiłem dla nas wycieczkę do Wenecji.
30. Nawet, gdy mówisz, że boli cię głowa, uwielbiam Cię. 


Co może powiedzieć kobieta jak zobaczy nagiego mężczyznę: -SIĘ NIE UCZ!
Paliłam już grubsze skręty.
Ohhh, jakie to urocze.
Może po prostu się przytulimy?
Wiesz, chirurgia plastyczna mogłaby pomóc.
Możesz tym zatańczyć?
Mogę dorysować na tym uśmiechniętą buźkę?
No no, a stopy masz takie duże.
Dobra, popracujemy nad tym.
Czy to piszczy przy naciśnięciu?
O nie... chyba boli mnie głowa.
(chichot i pokazywanie)
Czy mogę być szczera?
Jak słodko, przyniosłeś kadzidło. (?)
To tłumaczy, skąd u ciebie taki samochód.
Może po zmoczeniu urośnie.
Za co Bóg mnie pokarał?
Przynajmniej dużo (długo) nie zajmie.
Nigdy przedtem nie widziałam takiego.
Ale wciąż działa, prawda?
Wygląda na nieużywany.
Może wygląda lepiej w naturalnym oświetleniu.
Może przeszlibyśmy od razu do zapalenia papierosów?
Zimno ci?
Musiałbyś najpierw naprawdę mnie upić.
Czy to złudzenie optyczne?
Cóż to takiego?
Dobrze, że masz tyle innych talentów.
Czy jest do tego pompka?
Więc to dlatego osądzasz ludzi po osobowości.
Zdaje się, że to zrobi ze mnie rannego ptaszka.
To tyle na razie :D ale poszukiwania (wydukałam te słowo) trwają...

niebywały skandal

Właśnie skończyłam czytać "Niebywały skandal" Penny Vincenzi. Książka z okładką z krzykliwymi napisami "fantastyczna", "dramatyczna", "uzależniająca", "brawurowo napisana".
Akurat w ten dzień, kiedy ją kupowałam, miałam duży apetyt na czytanie. Pomijając trylogię Sienkiewicza wszystko co grube i liczące ponad 500 stron wydawało mi się interesujące. Kupiłam pięć książek i które, razem nie licząc okładek, miały 3579 stron. Pomyślałam że zaspokoję swój głód... Ze śliną w ustach i oczach pobiegłam na pierwszą ławkę zabrać się za czytanie.
O czym jest/była ta książka. O rodzinach którym przyszło się zmierzyć z astronomicznymi kłopotami finansowymi. Wiele wątków, wiele historii, wiele wzlotów i upadków. Ale najwięcej było tam miłości i przyjaźni...
Szczerze, nie była i nie będzie to moja ulubiona książka. Jakoś specjalnie mnie też nie zauroczyła. Była napisana w poprawny dla tego typu książek sposób. Już na początku przewidziałam większość zdarzeń.
Ale ja po prostu muszę przeczytać. Nienawidzę nie przeczytanych książek. Pozostawionych gdzieś na półkach, zaczętych, odstawionych.
Wiem, wiem... Pewnie usłyszę że po co tracić czas... Ale dla mnie książki to życia. Życia bohaterów, autorów, czytelników.
Są jak magia. Jak bilety do innego świata.
Wszystkie te słowa, zamknięte w stronach. Uwielbiam ich zapach, wygląd, treść... Myśli ulotne utrwalone na papierze...
"Niebywały skandal" to nie jak myślałam na początku książka opowiadająca o przekręcie w wyniku którego cierpi tyle rodzin. To książka o przyjaźniach, związkach, o emocjach które splatają lub odsuwają od siebie ludzi, sile i słabościach.
Nie było w niej zdań, słów które chciałam zapamiętać, ale w jakiś sposób utkwi ona w mojej głowie. Coś zostawi po sobie, jakiś maleńki choć ślad... To właśnie ta magia...
 
znalezione w sieci


***
Jak już o książkach, to polecam jedną z moich ulubionych: "Salamandra" T.Whartona. Magiczna, klimatyczna książka o książkach. O poszukiwaniu doskonałości.
Jeden z fragmentów:
"W każdej książce kryje się książka nicości. Nie wyczuwa pan tego, czytając stronę przepełnioną słowami? Głęboka przepaść pustki pod kruchą siecią słów. Upiorność samych liter. Nadawanie pozorów życia rzeczom i ludziom, którzy są tak naprawdę niczym. Zupełnie niczym (...), liczy się samo czytanie, a nie to czy strony są czyste czy zadrukowane. Mahometanie mówią, że godzina czytania jest godziną skradzioną z raju. Do tej doskonalej sentencji mogę tylko dodać, że godzina pisania daje posmak tego drugiego miejsca."
...albo dwa...
"Duchowni i szaleńcy tworzą system z marzeń. Pisarze (...) tworzą systemy ze słów."
 
znalezione w sieci

teatr lalek.

 Piękne i przerażające zarazem...

środa, 3 lutego 2010

dobra rada

Jeden z moich genijalnych (nie mylić z genialnych) kolegów wysłał mi właśnie mail z taką treścią: (pisownia oryginalna)

"Polubiłem tego twojego ostatnio. Fajny gościu, naprawdę! Aż znam cię może nie lepiej co dłużej niż on to wiem że szczerości to w tobie za dużo a kłamać nie umiesz. Ale trening mistrza czyni czy jakoś tak więc żebyś się wyćwiczyć mogła posyłam teksty obowiązkowe do zaliczenia. Moja stara już się uczy, ty nadrabiaj szybko. Pozdrów swojego i pocałuj przy jajkach (sie rozumie przy lodówce).
1. Kochany, jesteś pewien, ze wypiłeś już wystarczająco dużo?
2. Jak cudownie puszczasz baki. Zrób to jeszcze raz dla mnie.
3. Postanowiłam od dzisiaj chodzie po domu nago.
4. Wyskoczę pomalować płot w ogródku
5. Czy nie powinieneś teraz być z kolegami w pubie?
6. Tak mnie podniecasz kiedy jesteś pijany!
7. Oczywiście kochanie, za rok tez będziemy mieli rocznicę ślubu. Idź obejrzeć mecz z kolegami.
8. Słuchaj, zarabiam wystarczająco dużo. Po co ty masz pracować? Lepiej naucz się grac w pokera.
9. Kochanie, nasza seksowna sąsiadka założyła swoja nową minispódniczkę. Musisz to zobaczyć!
10. Nie i jeszcze raz nie! Ja wezmę samochód i wymienię olej!
11.Kochany co powiesz na to: wypożyczymy jakieś dobre porno, kupimy skrzynkę piwa, a ja zawołam moje koleżanki na seks grupowy?
12. Zapisałam się na jogę, aby spróbować wszystkie pozycje z kamasutry"

I jak tu nie kochać facetów. Zawsze skłonni do pomocy. Lecę wkuwać...

moje niebo

Czytałam kiedyś książkę Danuty Dowjat "Jak obłoki". Treść może nie poruszająca (nie pamiętam, szczerze pisząc, o czym była), ale za to do dziś mam w głowie tekst z tyłu okładki.
"Jesteś niebem obserwującym chmury. A wydarzenie, ludzie, sytuacje, to obłoki które po nim przepływają. 
Tylko przepływają. Dlatego  nie próbuj ich zatrzymać. Bo na pewno odpłyną wcześniej czy później.
Gdy przytrafi ci się coś pięknego albo bolesnego, powinnaś zrobić krok i popatrzeć z dystansu. Ludzie których kochasz, to właśnie takie chmury. Są na twoim niebie dłużej lub krócej ale nigdy na zawsze." 


I tak właśnie sobie pomyślałam, ile to już tych obłoków po moim niebie przepłynęło. Tyle ludzi, sytuacji, wzlotów i upadków, tyle przeżyć, żyć...
W tylu ludzi wierzyłam... W tylu zdążyłam zwątpić. Tylu zwątpiło we mnie.
Przeżyłam tak wiele radości, pomieściłam w sobie tak wiele bólu i zawodów. Jak szklanka bez dna...
Pozwoliłam tylu ludziom odejść. Od tylu ludzi uciekłam. Czy mogło być inaczej?
Czy byłabym w stanie zmienić cokolwiek i zatrzymać choć niektórych.

Wierzę w efekt motyla. Że często inna droga, inne drzwi doprowadziłyby nas w inne miejsce, na inny etap, co często mogłoby się równać ze strata tego co mamy.
Wiem że jeśli nie pozwoliłabym, żeby tamta miłość umarła, jeśli zawalczyłabym jeszcze, dziś nie poznałabym mojego Dawida. Wiem, że jeśli wychowałabym się z ojcem, posiadłaby inną osobowość...

Czasem człowiek żałuje tyle rzeczy, tyle straconych chwil, przeżyć, przygód.
Muszę starać się pamiętać że gdyby nie te odejścia, gdyby nie te obłoki które popłynęły nie posiadałabym tego co mam teraz.
I mimo że starałam się je zatrzymać, mimo że uciekły bezpowrotnie, nie straciłam wszystkiego tak do końca. Może nawet zyskałam...
Z ta wiarą lepiej mi się żyje...

!!!

http://www.kubusnowak.com/

Jak to przeczytałam to się popłakałam... :(
Mam nadzieję że choć symboliczna kwota pomoże...
Pocztą pantoflową dalej...

wtorek, 2 lutego 2010

dotyk

dotyk znałam jako
czułość matki, babki

dotyk znałam jako
owoc zakazany

dotyk znałam jako
oczywistość

dotyk znałam jako
palące, brudne łapy

dotyk znałam jako
podanie dłoni

dotyk znałam jako
uboczny efekt związku

dotyk znam jako
utęsknienie za tobą

Gry językowe

Parę lat temu, kiedy z Polski hurtem wyjeżdżało się do Anglii i trochę mniej do Niemiec, za pracą zawsze zdecydowanie mówiłam NIE. Że ja nie, bo ja tylko w Polsce. Bo ja nie, bo języka angielskiego ani niemieckiego nie znam. I tak się zarzekałam aż w końcu wyjechałam.
Żeby trochę dumy ocalić to do Czech.
Języka w dalszym ciągu nie umiałam. Nauczyłam się tylko ich alfabetu, co i tak uznałam za spore osiągnięcie. Te ich ě, š, č, ř, ž, ý, á, í, ,é, ů, ú najzwyczajniej doprowadzały mnie do płaczu. Bo jak ja mam się nauczyć tego ich ř co to połączeniem r i ż jest a ponoć czyta i wymawia się jak rży z jakimś akcentem.
Parodia:  řijen, řidičký, ředitel.
Ale skuszona perspektywą pieniężną i karierą pojechałam. Na szczęście czeski choć częściowo podobny do polskiego jest więc łudzić się mogłam że podołam.
Łudzić...
Okazuje się bowiem że łudzić się można... A jak, oczywiście (samozřejmě).
Czeski złapał mnie za tą złudę i pociągnął za ogon naiwności że się przewróciłam i poobijałam język swój w buzi.
Niech się nie zwiedzie ten kto czeski słyszy. Bo to co słychać nie zawsze ma taki sam przekaz.
Otóż: - křeslo to nie nasze krzesło ale fotel w rzeczywistości...
- znowu krzesło to židle
- pivnica to pub,
a sklep to piwnica,
za to obchod to nasz sklep. I tak się to jakoś tu kręci.
Kiedyś do czeskiego współlokatora:
Ja: Idę do sklepu.
On: To sa oblec. (się ubierz)
Ja: Proč? Ja pouze po brambory. (dlaczego? ja tylko po ziemniaki)
On: vem klič (weź klucz)
Ja: je otvorene do 20. (jest otwarte do 20)
On: to ses nezatvorila. (to nie zamknełaś).
?????

Ale najgorsze co może Polak zrobić w Czechach to szukać kogoś/czegoś. Bowiem samo słowo szukać w czechach szukać nie znaczy. Wręcz przeciwnie. Coś na kształt Pie.....ć po polsku. Czyli brzydko powiedziane :seksować" jak mawia moja chrześnica.
Dlatego salwy śmiechu u tolerancyjnych wywołują teksty Polaków czegoś potrzebujących w Czechach. Więc zdarzyło się już mi słyszeć :
- Szukamy mechanika.
- Szukam masła.
- Szukam szefa.
Tłumaczyć nie będę bo już dość tych przekleństw na dziś.

Zdarzały się wpadki słowne, zdarzały...

Ale pewnie pamięta z nas każdy jak sobie z czeskiego języka jaja robią Polacy.
Że gołąb to "dachowy obesraniec".
Że łóżko to "czteronożne ruchadełko"
Że parasol to " szmaticzku na patyczku"
Więc prostestuję. Nie wolno. Nie wolno.
Są bowiem tacy co wierzą i później im głupio.
Pamiętam jak razu pewnego padało straszliwie. Więc ze swoją polską koleżanką (kamoškom) do sklepu (obchodu) biegiem się rzuciłyśmy po parasol. A że w CR to więcej chwilami wietnamców niż czechów to do jakiegoś TEXTIL - co to tylko wietnamce. I do pani wietnamki dukamy po czesku, że my to szmaticzku na paticzku prosit protoże priszy na wonku (chcieć my parasol bo pada na dwór). ;)
Pani patrzy na nas swym wietnamskim okiem i chyba nie rozumie.
My powtarzamy zlepek słów co to się ledwo nauczyły i pokazujemy mokre włosy, płaszczyki...
A ona nam płaszczyk pokazuje i że za trzy sto pade nam sprzeda (trzy-sta piędziesiąt). Więc chyba babka nie rozumie. W końcu ona też cudzoziemka. Więc woła koleżankę czeszkę.
My do niej że to szmaticzku na paticzku chceme a ona na nas błędnym wzrokiem.
Moja kamoska sprytna była więc jej ukazuje że szmaticzku (tu bierze bluzkę i nad głowa rozkłada) na paticzku (charakterystycznym ruchem pokazuje patyczek co to od szmatki w dół idzie). Pani czeszka połapał:
a) że my nie do końca normalne
b) coś tam trochę polskiego znają
c) że my o deszcznik (deščnik) tak naprawdę.
Ważne że nam parasol sprzedała...
Zanim łóżko kupowałam sprawdziłam w słowniku. To nie to czteronożne... Po prostu: postel...

 

poniedziałek, 1 lutego 2010

staroświecka...

Chyba się czegoś naćpałam, bo coś ostatnio szczęśliwa, zadowolona jestem.
Wrzucam kilka moich ulubionych utworków na dziś. Biegam tak po firmie i ku zdziwieniu wszystkich śpiewam sobie.. Biorąc jednak po uwagę moje ucho muzyczne na które całe stado słoni nadepnęło musi być to ciężki dzień dla reszty pracowników. Tym bardziej że słowacy nie bardzo wiedzą o czym tak sobie śpiewam...
Ważne że zarażam ich tym swoim śpiewem i uśmiechem.
Właśnie próbowałam przekonać ich to paru polskich piosenek.
Podłączyłam laptopa do LCDeczka na mitingu i puszczałam po kolei. Sekretarka nawet coś tam nucić zaczęła pod nosem, ale reszta stwierdziła że już woli dodę. Chociaż mają na co popatrzeć. Marudy.
Może jestem staroświecka i nudna ale dziś już nie robią takich piosenek. Nie ta magia, nie ten czar. 





"Kawowy chłopak"

Kawa
zawsze kojarzy mi się z Tobą "miły"
Czarna 
jak Twe oczy
Energetyzująca 
jak Twoje pocałunki
a nade wszystko
Gorzka i Cierpka 
jak miłość do Ciebie...

Tak pisałam kiedyś.
I dziś wiem, że choć już nie jest często tak źle i że więcej cukru, słodyczy w naszym życiu, to i tak pozostanie ten posmak. Nie ma łatwych miłości. Idealnych. 
Nasza miłość zrodziła się mimo naszej obrony przed nią. Okupiona została naszymi łzami, zwątpieniami, bólem, który sobie stwarzaliśmy. 
Ale wiem dziś że warto było walczyć, o to co teraz mamy. I że wciąż warto walczyć.
Związek dwojga ludzi to nieustanna praca. Wspólne starania. Wiem, że cały czas się docieramy. 
Ale im dłużej z nim jestem, tym bardziej go kocham. Za co?
Za to jaka ja jestem przy nim. Za to jaki jest on. Za to co czuję wieczorem kiedy zasypiamy i za to co czuje rano kiedy się budzimy. Za to że już nie boję się jutra, jeśli jest obok. Za to że dzięki niemu pokochałam siebie. Za to ze chrapie w nocy. Za to że uśmiecha się do mnie kiedy płaczę. Za to że zna moje marzenia, akceptuje głupie nawyki i stara się żyć z moimi wadami. Za to że jest obok kiedy tego potrzebuję i znika na chwilę kiedy muszę być sama. Za darmo.
Za wiele...wiele...