piątek, 28 stycznia 2011

"smakowite" gadżety

Bycie matką zaskakuje mnie każdego dnia.
To jak bardzo zmienia się perspektywa, priorytety, upodobania.
Czasem sama nie poznaję siebie... na szczęście w większości jest to pozytywne zaskoczenie.
Chociaż ostatnie odkrycia "nowej mnie" nie wiem do których zaskoczeń zakwalifikować.
No bo wiem już że matka jest w stanie wiele zrobić dla swojego dziecka.
Nie chodzi tylko o codzienne "poświęcenia" (wciąż nie palę, nie piję, nie jem prawie wszystkiego itp) ale i przezwyciężanie swoich strachów i oporów. Chociaż te pierwsze to akurat na zdrowie mi wyjdą.
A o co mi heelou?
No bo Mały ma ostatnio katar.
A jak to przy katarze nos zapchany.
Niby nic wielkiego, ale mój Potomny mimo iż bestia dość inteligentna mi się zda, to jednak nie potrafię go nauczyć smarkania w chusteczkę, czy też nawet rękaw.
Ale pozbyć się świństwa z nosa trzeba.
Pytanie jak?
Sama pamiętam z dzieciństwa pomarańczową gruchę, którą mama bądź babcia wyciągały kozy, śpiki i inne niespodzianki z nosa.
Niestety bądź stety technika nie tyle co idzie do przodu co na pewno podlega przemianom.
Posłałam Lubego po pomarańczową gruchę do apteki (bo do czasu urodzin Potomka jakoś sobie bez niej radziliśmy Proszę Państwa) a ten wrócił z jakimś kabelkiem i zbiorniczkiem. Gruchy w aptece nie było, więc pani sprzedała mu to cacko.




Sprzęt niby prosty. Należy końcówkę A przystawić do dziurki w nosie dziecka, końcówkę C zaś w ustach rodziców(!)(znaczy jednego;) i należy ciągnąć do czasu aż w zbiorniczku B zbierze się śluz.
!!!
No więc trzeba było... Długo się zbieraliśmy, negocjowaliśmy kto powinien i kto ma większe uprawnienia (dziwnie, bo mimo iż nie chciałam to "wygrałam").
Dziś mogę dumnie(?) powiedzieć że stałam się mistrzynią w ciągnięciu przez glutociąg. Ale na szczęście małemu po woli przechodzi. :)
Ciekawe... ile matka jest w stanie zrobić dla dziecka. Pokonać obrzydzenie,wstręt... byle tylko śpików w nosie nie było... Ciekawe co jeszcze przede mną...
Ale dla ciekawych świata i kochających przeróżne gadżęty:




jest już nowa wersja: "glutociąga" podłączana do odkurzacza. Serio.
Trochę dziwne, ale ponoć robi furorę na rynku glutociągów i gruszek. Jeszcze się nie przekonałam do tego cacka, więc na razie pozostaniemy przy ubogiej wersji którą posiadamy.
A wy odciągalibyście swojemu dziecku katar odkurzaczem???



*zdjęcia znalezione w internecie

poniedziałek, 24 stycznia 2011

kochana administracja

Mój syn wczoraj skończył swój pierwszy miesiąc!!!
Czyli nie jest już noworodkiem ale niemowlęciem. 
Chociaż to dość sporna kwestia, bo to ponoć następuje po skończeniu czterech tygodni albo sześciu. Kwestia upodobania. Mnie się podoba wersja pierwsza. Może kiedyś będę żałować (co? przecież wszystko jest możliwe) ale jednak.
Tak więc od wczoraj chodzę dumna jak paw (bo ponoć pawica się nie pyszni ogonem) i nawet już rzęsami nie zamiatam podłogi tak dokładnie jak wczoraj.
Mimo iż Mój Okruszek Książę Przecudny Skarb Najsłodszy Synuś Mamusi Kochany ma cztery tygodnie i dwa i pół dnia to od dziś jest dumnym bardziej bądź mniej posiadaczem paszportu. Takiego z fotką itp.
A od środy będzie jeszcze dumniejszym (mam nadzieję że Mój Okruszek Książę Przecudny Skarb Najsłodszy Synuś Mamusi Kochany rozumie więcej niż tylko dada bubu, choć i to co niektórzy poddają wątpliwości ) bowiem będzie miał swój osobisty dowód osobisty.
Dowód na co? No więc na to, że jest, istnieje i że tak wyglądał w chwili robienia mu zdjęcia.
W chwili. Bowiem za chwil kilka następnych czyli np za miesiąc wyglądać może całkiem inaczej... Jak to u niemowlaków... Warto nadmienić że osobnik ze zdjęcia w paszporcie wcale osobnika ze zdjęcia w dowodzie nie przypomina. Czemu? Bowiem zdjęcie 1 zrobiono w środę a zdjęcie 2 w piątek. ??? Też nie do końca rozumiem to zjawisko, ale jednak wystąpiło one w naszym życiu. A gdyby wam było mało to obaj osobnicy z powyższych dokumentów w niczym mojego Mojego Okruszka Księcia Przecudnego Skarbu Najsłodszego Synusia Mamusi Kochanego nie przypomina.
???
Historia choć długa wcale przyjemną nie jest. Wręcz odwrotnie.
Na Słowacji dziecko może korzystać z ubezpieczenia zdrowotnego matki tylko 60 dni od urodzenia, potem należy legitymować dziecko u lekarza jego osobistą kartą ubezpieczyciela, co znów oznacza, że musi być ono zarejestrowane w ubezpieczalni, czyt. mieć swoje ubezpieczenie.
Tak więc udaliśmy się z Lubym na początek na urząd "Matriky" po metrykę czyli akt urodzenia, gdzie to oficjalnie Luby musiał przyznać, że owo dziecię to wina jego poczynań i że przynajmniej w tej chwili (tak mi się tylko napisało, przecież wiem że całkowicie, w pełni i do końca życia - jeśli to przeczytasz Kochanie) bierze odpowiedzialność za swoje chwile przyjemności... :P
Potem z pisemnym dowodem, że owo uznanie ojcostwa nastało, odwiedziliśmy ubezpieczalnie. Tam uprzejme panie wyraziły chęć ubezpieczenia syna naszego ale w chwili kiedy doręczymy od policji od cudzoziemców pozwolenie na pobyt, czyli jakiś pan musi pozwolić mojemu Skarbowi przebywać na terenie Słowacji (a co z Unią, co ze strefą szengen?!).
Zrobiliśmy sobie wycieczkę na komendę policji w/w. gdzie przystojny i nawet sympatyczny pan policjant stwierdził, że owszem i pozwoli na raczenie się przez Potomka, legalnie w dodatku, urokami ziemi słowackiej, ale w chwili kiedy zobaczy wpis do paszportu jednego z rodziców, że dziecko posiadają oraz oczywiście wykonamy fotki do dokumentu o wymiarach xx na xx (nie pamiętam dokładnie).
Że ambasada polska zamknięta już była udaliśmy się z jeszcze wtedy niespełna miesięcznym dzieckiem do fotografa.
Niestety Potomny jeszcze nie ma zapędów gwiazdorskich i gwiżdże na fotografowanie go, udał się bowiem w ramiona Morfeusza. Jak można słodko śpiące dziecko budzić? Jak pytam?
Cużesz więc mieliśmy robić? Udaliśmy się na długi spacer po korytarzach domu handlowego, bowiem na zewnątrz padała jakaś papka i niczym w parku przysiadając tu i ówdzie na ławeczkach ukazywaliśmy sobie dziwne zwierzątka, które to w miejscu robienia zakupów spotkać przy kasach i między półkami można.
Po trzech godzinach cierpliwość do "słodkiego snu" się nam skończyła i postanowiliśmy obudzić bezczelnie Małego. Nie będę ukrywać, że faktem tym nie był zachwycony...
Tak więc weszliśmy w posiadanie czterech zdjęć Młodego na tle pieluchy tetrowej (bowiem fotografowany głowy jeszcze sam trzymać nie potrafi, a kanapa w zakładzie fotograficznym była koloru kurewsko czerwonego). Nic tylko skakać ze szczęścia.
Drugiego dnia udaliśmy się szczęśliwi (oraz pozytywnie nastawieni do polskiej administracji) w progi ambasady polskiej.
Tam równie uprzejma jak wcześniejsi urzędnicy pani stwierdziła, że nie wykonuje się już wpisów do paszportu ale można wnioskować o wystawienie paszportu na dziecko. Do tego potrzebny nam będzie akt urodzenia polski, po który to należałoby się udać do PL.
Już miałam płakać i błagać, nawet sobie jakąś tkliwą historyjkę obmyśliłam, ale urok ciemnych oczu mojego Lubego zawsze działał na panie w wieku "porozrodczym". Pani poprosiła swego kolegę konsula o wydanie paszportu tymczasowego.
Do niego potrzebne były fotki o rozmiarze innym niż te w których posiadanie weszliśmy dzień wcześniej, w dodatku według jakiś norm unijnych (?). Pobiegliśmy więc znowu do fotografa. Młody jak zawsze w aucie zasnął, ale nauczeni doświadczeniem z dnia poprzedniego nie czekaliśmy aż sam raczy się obudzić (o my niegodziwi!).
Z paszportem należało wrócić na komendę policji, z komendy zaś do oddziału ubezpieczalni.
I pomyśleć, że to wszystko dla małej karteczki z numerem ubezpieczenia.
No cóż... wielu rówieśników Młodego ledwie się metryką może pochwalić a my proszę!!!
Ciekawe czy nam kredyt w Providencie na dowód dadzą???

sobota, 22 stycznia 2011

rywalizując z panem Anatolijem...

Podróżując po tych wszystkich portalach o macierzyństwie, rodzicielstwie, dzieciach itp., etc. nie znalazłam jednej istotnej informacji.
Nikt, ale to nikt, nie raczył tam napisać gdzie odbywają się zawody w zamiataniu podłogi rzęsami. Ostatnio sporo trenuję w dziedzinie "padać na pysk" więc miałabym spore szanse.
Ponoć sukces Kaszpirowskiego ma coś wspólnego z tym, że chłop sypia tylko cztery godziny na dobę. Biorąc pod uwagę mój ostatni harmonogram spania, pozostaje mi tylko czekać aż sińcami pod oczami zahipnotyzuję moje dziecko.
Dziś pobiłam kolejny rekord: przez ostatnią dobę spałam jakieś dwie i pół godziny (choć mnie się wydawało, że to minuty), bo mały złapał katar, który ewidentnie popsuł mu humor, a mnie noc.

piątek, 21 stycznia 2011

szansy ciąg dalszy

Mówi się że Polak mądry po stracie...
Albo że lepszy wróbel w garści niż gołąb na dachu...
Albo że cudze chwalicie a swego nie znacie...
Każdy zna, każdy wie, każdy zażył...

Czemu więc tak ciężko człowiekowi docenić to co posiada? Stanąć z boku, popatrzeć na swe życie i stwierdzić, że mimo wszytko jest się bogatym?
Rozumiem marzenia. Rozumiem plany, aspiracje...
Ale tak ciężko mi zrozumieć ślepotę w codzienności...

Bohaterowie mojego niegdysiejszego postu wciąż w separacji.

On realizuje swe męskie ambicje w ramionach młodszej. Mówi że potrzebuje odpocząć od Niej, złapać dystans, odetchnąć... pytany czy Nowa Ona daje mu wystarczająco dużo świeżego powietrza, milknie. Gdzieś podświadomie wierzy w otwarte drzwi, które stara się u Niej zostawić.

Ona powoli przymyka te wrota. Zamyka je czas i codzienność bez Niego do której zaczyna przywykać.  Zaczyna w końcu zaczyna spoglądać na świat przez zapuchnięte od wczorajszych łez oczy. I widzi to co było, jaki był, czego nie było i jaki nie był. Spada zasłonka z miłości i świat ukazuje się w troszkę innych barwach...
Zaczyna widzieć przyszłość i zastanawiać się czy znajdzie się jeszcze dla niego w niej miejsce. Bo nie ma już miejsca w niej na kolejne rozczarowanie. Kolejna rana na sercu z powodu zdrady, zranienia zabiłaby je całkiem, a przecież ona ma jeszcze dla kogo żyć.

To przykre jak bardzo ludzie się ranią.
Jak ciężko docenić im wprawdzie zwykłą i czasem szarą codzienność. Wybierają porywy, ekscesy krótkotrwałe jakby to miało przedłużyć im młodość, życie...

Znam Jego, znam Ją, znam ich uczucie...
I o dziwo zaczynam stawać po jego stronie. Bo przecież Ona go znała równie dobrze jak ja. Wiedziała, że nie potrafi być wierny, że kocha przygodę, szaleństwa, wino, kobiety i śpiew...
A mimo wszystko się łudziła, że go zmieni.
Myślę, że przegrała tą walkę o jego miłość już wtedy kiedy pierwszy raz, jak gdyby nigdy nic, wybaczyła zdradę. A potem drugi i trzeci... Dała mu przyzwolenie... Pokazała swoją słabość, kompromisowość, uzależnienie... Dzięki temu wiedział, że zawsze będzie mógł wrócić.

Błąd popełniła zamykając go w złotej klatce.
Może to porównanie będzie brutalne, ale ośmielę się je tu napisać, bo mimo mojej wewnętrznej moralnej walki, jakoś dziwnie wydaje mi się na miejscu:
Bo to jak z psem i smyczą.
Kiedy smycz jest krótka, pies się szarpie, wyrywa, chce pójść dalej, zobaczyć więcej... czasem smycz się zerwie... albo pan zmęczony szarpaniem ulegnie i zejdzie z chodnika na trawnik...
A kiedy smycz długa i luźna? To pies się nie szarpie... kroczy dumnie przy nodze... kiedy chce to powącha inny kwiatek na trawniku, ale kiedy przegina pan szybko smyczą pociągnie i pies wraca... Czuje wolność ale nie koniecznie musi z niej korzystać. Przecież jest mu ona podana na talerzu, tylko że w zdrowej dawce....
Pan ufa swojemu psu, pies znając zapach wiedząc że zakazane zakazanym do końca nie jest jest wierny... Dobrze im razem, więc po co to tracić?

Ja nie wybaczyłabym zdrady. Jakoś strasznie monogamiczna jestem. Nie uznaję w tej kwestii kompromisu. Jeśli człowiek z kimś jest to na 100%, całym sobą, nie można przecież na raty czy na wagę, w kawałkach.
Zdrada oznacza dla mnie koniec związku.
Rozstanie zawsze boli. Nawet jeśli wcześniej jest tłumione złością, chorą ambicją czy aktorskim wzruszeniem ramion. Ale co nas nie zabije to nas wzmocni, albo przynajmniej miałoby nas czegoś nauczyć...
Ludzie którzy zdradzają nie zmieniają się z dnia na dzień... To długotrwały proces...

Zawsze kiedy słyszę o takich sytuacjach staram się jeszcze raz stanąć obok siebie, wyświetlić sobie swoje życie i przewinąć cały mój związek... Popatrzeć od początku do dziś... Spojrzeć w przyszłość... Docenić to co mam i co mieć mogę...
Tyle bólu, łez, starań kosztowało nas to co teraz mamy. Tyle krętych dróg, życiowych przeszkód, byśmy trafili tu gdzie jesteśmy teraz... Tyle sił i energii by stworzyć to co jest między nami...
Wiec czy warto "oddać się na chwilę", pozwolić podzielić to co mamy, zniszczyć to co może być...

W takich chwilach po raz kolejny doceniam to jak wiele mam.
W szarej, czasem nudnej codzienności tak łatwo o tym zapomnieć. Zgubić się na korzyść innych... Przyzwyczaić się do myśli, że ktoś jest mimo wszytko i zaryzykować... I stracić... Nie warto... Nie po tym wszystkim...
Związek to cholernie ciężka praca... Kompromisy, akceptacja...
Mamy szczęście.
Udało nam się z Lubym znaleźć most łączący nasze dwa światy. Mnie i jego. Połączyć to co nas dzieli i podzielić na pół to co nas łączy aby każdy został sobą obok tego drugiego.
Chyba to co nas tak trzyma obok siebie to ciężka i długa praca jaką włożyliśmy w nasz związek.
Solidna podstawa przyjaźni, na której zbudowaliśmy naszą miłość sprawia, że każdy atak, cios, czy przeszkodę potrafimy pokonać i utrzymać tą naszą łódź miłości na wodzie. Każde z nas wie jakie konsekwencje grożą gdy pozwolimy komuś, choć na chwilę nas podzielić, wejść na pokład. Wiemy, że później już nie będzie odwrotu...

Szkoda mi moich "bohaterów"...
Błądzą obok siebie, uderzają w siebie i powoli niszczą nie tylko to co ich łączy, ale i obraz wszystkiego tego co ich łączyło...

On chce próbować nowych smaczków... Ona wierzyła, że swoją miłością osłodzi jakoś tą gorycz bólu...
Pozostał niesmak i zgaga...



"Przepisy ruchu drogowego"

Chciałam dogonić swoje marzenie
ale albo prysło jak bańka mydlana
albo uciekło zbyt szybko

Przez tą głupią pogoń
nie zauważyłam ciebie obok znaku UWAGA MIŁOŚĆ
i pobiegłam dalej

A teraz stoję na skrzyżowaniu
i czekam aż zniknie czerwone światło ONA
i będę mogła wrócić do ciebie

Nie chcę łamać przepisów
nie wiem czy jest sens
nie wiem czy nadal na mnie czekasz
Czekasz?
dla P.  

czwartek, 13 stycznia 2011

pogodzenie

Byliśmy z Potomkiem na kontroli u pediatry. Okazało się że przyjęta przez nas strategia utuczenia mojego maleństwa działa.
Zawiesiliśmy więc topór wojenny z naszym refluksem i postaramy się z nim żyć. Mały miał dziś 3950 gram. Czyli wciągu 1,5 tygodnia przybrał całe 450, co ponoć jest sporym osiągnięciem. Podziałało odstawienie od i tak niechcianej piersi i przestawienia na butelkę. Książę dostaje więc albo matczyne, żmudnie odciągnięte, a następnie zagęszczone specjalnym proszkiem mleko, albo po prostu mleko antyrefluksowe sztuczne.
I teraz tuczymy pomału nasze maleństwo.
Jestem spokojniejsza.
W końcu mam pewność, że moje Kochanie jest najedzone i szczęśliwe.W końcu karmienie staje się dla nas przyjemnością.
Mogę spokojnie przytulić Małego do siebie i z uśmiechem go karmić. Jestem spokojna, bo mam pewność, że się naje i nie zwróci. Uwielbiam spoglądać w te śliczne oczka, wpatrujące się we mnie. Kocham tego zeza i świdrujące, rozbiegane spojrzenie.
W jakieś "mądrej" książce przeczytałam ostatnio, że takie trzytygodniowe maleństwo nie kocha, bo jeszcze nie potrafi. Że ponoć poznaje, jest przywiązane, ma potrzebę bezpieczeństwa...
Ale jak w to uwierzyć kiedy z ufnością zasypia mi w ramionach. Kiedy z chwilą kiedy policzkiem dotyka mojej skóry wzdycha i spokojnie zamyka oczka.
Uwielbiam tulić go w ramionach. Znika wtedy cały świat, wszyscy i wszystko. Jesteśmy tylko my... I mam ochotę z tej moje radości ścisnąć go z całych sił i nie wypuścić.
Jestem teraz na etapie tęsknoty za ciążą. Wtedy we mnie był bezpieczny. Dziś martwię się o każdy oddech, każde zakwilenie...
Dostaję bzika!!! Ale to ponoć minie z czasem... Chociaż wcale mi to nie przeszkadza...

wtorek, 11 stycznia 2011

wersja pełniejsza

Czas pędzi.
Nie zatrzymuje się, tylko gna "na zbity pysk".
Mój synek ma już dwa tygodnie.
Już dwa tygodnie...
Albo tylko...
Czas jest dla mnie ostatnio bowiem rzeczą względną.
Jeszcze niedawno ten mały astronauta pomieszkiwał sobie we mnie, dziś po wylądowaniu absorbuje mnie do tego stopnia, że czas ciąży wydaje się mi niezwykle odległy.
Nie wiem ile czasu mi potrzebne będzie aby zrozumieć cud który nastąpił.
Spoglądam na tą moją kruszynę i staram się zrozumieć, uwierzyć, że coś takiego, ze mnie, z niczego, że to urośnie, że to moje...
Niby znam wszystkie te fakty o jajeczku, plemniku, embrionach i całą tą resztę nic nieznaczących terminów i opisów. Ale chyba mój umysł nie jest w stanie tego pojąć. Może wraz z wodami płodowymi odsączyli mi trochę oleju z głowy?

Miałam napisać jak i co, ale tyle się działo...
Pamiętam jak pisałam post JUTRO. Byłam podekscytowana, zniecierpliwiona... Cieszyłam się, że na drugi dzień będę trzymać dzieciaka w rękach.
Niestety, nie wszystko poszło dokładnie tak jak sobie zaplanowałam.
Hospitalizowano nas na oddziale ciąży zagrożonej. Wykonano serię badań i kazano czekać. Nie ruszać się z łóżka i czekać.
Niby wszystko miało być w porządku, ale ilość badań, a szczególnie ilość powtórzeń poszczególnych wydawała się niepokojąca.
Na pytania co się dzieje i czy wszystko w porządku odpowiadano, że muszę poczekać na wynik tego albo tamtego badania i że będzie dobrze.
Dobrze nie było na pewno psychicznie. Zostałam sama ze swoimi wątpliwościami i niepokojem o Potomka. Najgorsza była niepewność i samotność w tej niepewności.
Między jednym badaniem a drugim starałam się nie płakać.
Drugiego dnia wieczorem już nie wytrzymałam. Na kolejną odpowiedź lekarza, że trzeba zaczekać wybuchłam płaczem i krzykiem jednocześnie. Zażądałam wytłumaczenia po co tyle powtarzających się badań, jeśli z dzieckiem wszystko w porządku i mam dostać tylko tą cholerną tabletkę na wywołanie porodu. Pan doktor stwierdził w końcu, że spróbują mi dać "magiczną pigułkę" i poczekają na efekty. Późnym środowym wieczorem zaaplikowano mi tabletkę.
W nocy odczuwałam tylko delikatny ból brzucha. Delikatny, bo nawet bóle menstruacyjne miałam silniejsze.
Rano stwierdzono, że dostanę jeszcze jedną, a jak to nie pomoże to wieczorem jeszcze jedną.
Trzecia nie była jednak potrzebna. Po godzinie zaczęłam odczuwać silniejsze boleści. Na niepokojąco długim bo prawie dwugodzinnym badaniu CTG wyszło, że mam regularne skurcze co trzy minuty.
I zaczęło się coś dziać.
Pan doktor po szybkim badaniu, zarządził natychmiastowe przeniesienie na porodówkę. Nie wiedziałam czy się cieszyć czy bać. Z jednej strony strach przed porodem, bólem i całą tą niewiadomą, z drugiej radość, że w końcu i podekscytowanie, że niedługo zobaczę moje maleństwo.
Na porodówce przygotowali mnie do porodu i znów podłączyli do monitora CTG.
Dziwne wydawały mi się tylko całe wycieczki lekarzy i pielęgniarek, zbierające się obok mojego wykresu. Wszyscy spoglądali na wyniki, kiwali do siebie znacząco i odchodzili.
Nikt nic nie mówił. Na moje pytania o monitor, kazali czekać na lekarza prowadzącego.
W końcu pojawiła się pani doktor, która łapiąc mnie za rękę powiedziała, że mały źle reaguje na skurcze i ona doradzałaby natychmiastową cesarkę.
Nigdy w życiu się tak nie bałam. Ale to był inny strach.  Nie o siebie, nie o ból. Ale strach o moje nienarodzone jeszcze dziecko.
Po podpisaniu zgody na operację wszystko potoczyło się błyskawicznie. Rozmowa z panią anestezjolog, pielęgniarki przebierające mnie w jakiś zielony fartuch, przewiezienie na salę operacyjną niczym z serialu "Chirurdzy".
Cesarkę wykonuje się na częściowym znieczuleniu. Oznacza to, że nie czuje się bólu, ale jest się świadomym tego co się dzieje. Odczuwa się to co się dzieje w brzuchu ale nie ból.
Nie zapomnę nigdy uczucia rozcinania brzucha i wyrywania ze mnie dziecka. Każde szarpnięcie, każdy gwałtowny ruch panicznie mnie przerażał.
W pewny momencie usłyszałam od jednego z lekarzy, że już widać główkę. Spytali jakie imię ma mieć dziecko. Zdążyłam tylko odpowiedzieć i zasnęłam. Kiedy odzyskałam przytomność usłyszałam tylko, że mały jest cały i zdrowy.
Dalsze co pamiętam to tylko droga na oddział położniczy.
Następnie 24 godziny w łóżku. Dopiero w Wigilię w południe pozwolono mi wstać.
W Słowackich szpitalach ojcowie nie mają wstępu na oddział położniczy. Mogą zobaczyć dziecko przez szybę na oddziale noworodków, a z matką mogą się tylko spotkać na korytarzu przed wejściem na oddział. Szykowały się więc ciekawe święta.
Siostry pielęgniarki były jednak na tyle dobre, że wyjątkowo pozwoliły mojemu Lubemu wejść do mnie do pokoju. W końcu była Wigilia.
Udało nam się spędzić razem dwie godziny. Naszą pierwszą wspólną Wigilię... :)
Później już czas zleciał szybko. Czwartego dnia po operacji wróciliśmy do domu.



Po tygodniu spokojnego i prawie sielankowego życia we trójkę pojawiły się jednak kłopoty z jedzeniem.
Mały za nic w świecie nie chciał się złapać piersi. Miotał się, rzucał, płakał.
Kiedy się już złapał to tylko na moment, by zaraz puścić z płaczem.
Po całej nocy mojego i jego płaczu, rano zrezygnowani daliśmy mu sztuczne mleko.
Po południu pani doktor zaleciła przez parę dni używać silikonowych nastawek na sutki. Podziałało i mały zaczynał ssać.
Za to dla odmiany zaczął zwracać całe wypite mleko. Bez różnicy mu było czy to moje czy sztuczne. Wypuszczał z siebie fontannę białego, częściowo strawionego mleka, racząc nim każdego i wszystko.
Kolejna wizyta w szpitalu i kolejne instrukcje jak wykarmić czy też dokarmić małego, bo zaczął szybko tracić na wadze.
Badania, USG, kolejni lekarze i w końcu diagnoza: Refluks. Mały 24 godziny na dobę ma leżeć w pozycji pochylonej 30%, nie płasko, ma pić zagęszczane mleko, a z powodu utraty wagi musi być na razie karmiony butelką, czy to moim, odciągniętym mlekiem, czy też sztucznym, w celu kontroli ile wypija.

I tak nam upływają dni.
Odciągamy mleko (min 30 minut), karmimy Małego (ok godziny bo musimy robić przerwy co 20-40 ml żeby się mu odbiło, bo inaczej wszystko zwróci), przewijamy i znowu odciągamy, karmimy, przewijamy... Sielanka...
Pocieszam się obietnicą pani doktor, że z czasem można będzie jednak wrócić do karmienia naturalnego.
Najgorsze mamy już chyba za sobą. Już pogodziłam się z obecnością butelki w naszym życiu.
Pierwsze dni były okropne. Nie mogłam zaakceptować faktu, że nie jestem w stanie wykarmić swojego dziecka. To było dla mnie bardzo ważne. Czułam rozgoryczenie i rozczarowanie.
Paradoksalnie im bardziej się tym przejmowałam, tym mniej miałam mleka i nawet odciągać nie było co, więc i nawet poprzez butelkę nie mogłam go nakarmić naturalnie.
Dziś już po wielu wypłakanych łzach zrozumiałam, że najważniejsze że mój Synek nie jest głodny. Wiele dzieci jest karmione sztucznie i żyją zdrowe i szczęśliwe.
Mleko powróciło z dezercji i Mój Mały Książę jest najedzony, szczęśliwy i przybiera w końcu na wadze.
A co za tym idzie szczęśliwa jestem i ja.

Miłość do dziecka to coś magicznego, co pojawiło się w moim życiu nieproszone, wraz z zaskoczeniem i dwoma kreskami na teście. Z każdym dniem rosła i wciąż rośnie.
W ciągu tych 9 miesięcy mój świat gruntownie się przewartościował. Ranking priorytetów przewrócił się i ułożył według całkiem innych kryteriów. Życie zmieniło się diametralnie. Na lepsze. Bo jakoś lepsza się czuję...
Pełniejsza... i to nie tylko miłości...


Ps. Dziękujmy wszystkim za trzymanie kciuków i wszystkie pozytywne myśli, życzenia i słowa. Jesteście kochani. Buźka :)