środa, 20 lutego 2013

z miasta na wieś

Więc wróciliśmy do Polski. Na jak długo? Jeszcze nie wiemy. Może na zawsze. Może na jakiś czas.
Odpoczywamy.
Dni przelatują mi przez palce.
Już ponad miesiąc jak nie pracujemy. Zwyczajnie, siedzę w domu.
Można znaleźć plusy ale i minusy.
Z jednej strony pierwszy raz udało nam się z Lubym w pełni cieszyć naszym Potomnym. W końcu jesteśmy razem 24 hod/dobę. Delektujemy się macierzyństwem i ojcostwem pełną gębom. I nie narzekam. Akurat to ma same plusy. I dla nas i dla Młodego.
Z drugiej strony nie jesteśmy przyzwyczajeni do bezczynności.
Pierwszy raz odkąd skończyłam naukę, albo "naukę", nie pracuję. Bo ja zawsze byłam w ruchu, aktywna "zawodowo".  Nawet w liceum sobie dorabiałam. Nawet jak się Młody urodził to go zabierałam ze sobą do pracy.
A teraz siedzę w domu i staram się odkryć co znaczy być "typową" mamą i prawie żoną.
Z nudów polubiłam nawet sprzątanie. Do tego stopnia, że obsesyjnie chodzę odkurzam, wycieram, ścieram, szoruję, przekładam.
Ostatnio to się nawet za pieczenie ciast zaczęłam zabierać. No tak. Bo ja gotować zawsze lubiłam, ale piec ciasta, placki czy jakieś babeczki to już nie bardzo. I muszę się pochwalić, że całkiem, całkiem mi to idzie.

Okazało się za to, że życie towarzyskie pt. dom pełen gości to jednak tylko w trakcie naszych okazjonalnych wizyt w Polsce był. Żyłam w przekonaniu, że u moich teściów to się drzwi nie zamykają. Bo tak właśnie to wyglądało jak tylko my się w nich pojawialiśmy. Zaraz za nami wkraczały wszystkie ciocie, wujkowie i kuzyni mojego Lubego. Niby tak przypadkiem. Tak też było i teraz. Ale tylko przez pierwsze parę dni. Chyba już im zbrzydliśmy i nie wzbudzamy zainteresowania. Przecież mają nas "pod ręką".
Z jednej strony to dobrze bo spokoju trochę. Z drugiej - nuda.

Bo nie wiem czy wspomniałam, ale ja teraz na wsi mieszkam. Tak właśnie. Na wsi, pełną gębą.
Bo wieś ma jakieś 150 numerów. I czasem mi się wydaje, że wliczone są w nie także budynki gospodarcze.
Mamy tu jeden sklep. W którym i tak nie ma większości produktów. Do miasta jakieś 20km. No i jeszcze zima. Czyli wszędzie śnieg. Dużo śniegu.
Najzabawniejsze jest to, że ja typowo miastowa jestem. Dla mnie brak cywilizacji to męczarnia.
Nie żebym biegała maniakalnie po galeriach, kinach, teatrach, centrach handlowych... Ale sama świadomość posiadania tego dosłownie lub w przenośni za rogiem zawsze mi wystarczała.
A teraz zakup tamponów okazuje się poważną wyprawą "do miasta".
No nic. Staram się jakoś sobie radzić. Przywyknąć.  Może jak przyjdzie wiosna będzie ciekawiej.

3 komentarze:

  1. Też kiedyś wróciłem do Polski... sam nie wiem po co? Teraz znów myśl, która się niedługo zmaterializuje w wyjazd z trochę większej ale jednak wsi.
    Powodzenia w przywykaniu.

    OdpowiedzUsuń
  2. A ja nie wróciłam do Polski ale przeprowadziłam się z miasta na wieś mająca bagatela 200mieszkańców... Choć tak jak Ty liczysz numery z budynkami gospodarczymi, ja liczyłabym mieszkańców razem z psami przed domem, bo jest to miejscowość wymarła...
    I najlepiej opisujesz moje uczucia - nie chadzam maniakalnie i nie korzystam z różnych udogodnień, ale świadomość, że je mam jest kojąca. No i jechać ponad 20kilosów po usrany cukier podczas pieczenia placka, albo lepiej - po farbę do włosów jak braknie... tragedia.

    OdpowiedzUsuń