wtorek, 11 stycznia 2011

wersja pełniejsza

Czas pędzi.
Nie zatrzymuje się, tylko gna "na zbity pysk".
Mój synek ma już dwa tygodnie.
Już dwa tygodnie...
Albo tylko...
Czas jest dla mnie ostatnio bowiem rzeczą względną.
Jeszcze niedawno ten mały astronauta pomieszkiwał sobie we mnie, dziś po wylądowaniu absorbuje mnie do tego stopnia, że czas ciąży wydaje się mi niezwykle odległy.
Nie wiem ile czasu mi potrzebne będzie aby zrozumieć cud który nastąpił.
Spoglądam na tą moją kruszynę i staram się zrozumieć, uwierzyć, że coś takiego, ze mnie, z niczego, że to urośnie, że to moje...
Niby znam wszystkie te fakty o jajeczku, plemniku, embrionach i całą tą resztę nic nieznaczących terminów i opisów. Ale chyba mój umysł nie jest w stanie tego pojąć. Może wraz z wodami płodowymi odsączyli mi trochę oleju z głowy?

Miałam napisać jak i co, ale tyle się działo...
Pamiętam jak pisałam post JUTRO. Byłam podekscytowana, zniecierpliwiona... Cieszyłam się, że na drugi dzień będę trzymać dzieciaka w rękach.
Niestety, nie wszystko poszło dokładnie tak jak sobie zaplanowałam.
Hospitalizowano nas na oddziale ciąży zagrożonej. Wykonano serię badań i kazano czekać. Nie ruszać się z łóżka i czekać.
Niby wszystko miało być w porządku, ale ilość badań, a szczególnie ilość powtórzeń poszczególnych wydawała się niepokojąca.
Na pytania co się dzieje i czy wszystko w porządku odpowiadano, że muszę poczekać na wynik tego albo tamtego badania i że będzie dobrze.
Dobrze nie było na pewno psychicznie. Zostałam sama ze swoimi wątpliwościami i niepokojem o Potomka. Najgorsza była niepewność i samotność w tej niepewności.
Między jednym badaniem a drugim starałam się nie płakać.
Drugiego dnia wieczorem już nie wytrzymałam. Na kolejną odpowiedź lekarza, że trzeba zaczekać wybuchłam płaczem i krzykiem jednocześnie. Zażądałam wytłumaczenia po co tyle powtarzających się badań, jeśli z dzieckiem wszystko w porządku i mam dostać tylko tą cholerną tabletkę na wywołanie porodu. Pan doktor stwierdził w końcu, że spróbują mi dać "magiczną pigułkę" i poczekają na efekty. Późnym środowym wieczorem zaaplikowano mi tabletkę.
W nocy odczuwałam tylko delikatny ból brzucha. Delikatny, bo nawet bóle menstruacyjne miałam silniejsze.
Rano stwierdzono, że dostanę jeszcze jedną, a jak to nie pomoże to wieczorem jeszcze jedną.
Trzecia nie była jednak potrzebna. Po godzinie zaczęłam odczuwać silniejsze boleści. Na niepokojąco długim bo prawie dwugodzinnym badaniu CTG wyszło, że mam regularne skurcze co trzy minuty.
I zaczęło się coś dziać.
Pan doktor po szybkim badaniu, zarządził natychmiastowe przeniesienie na porodówkę. Nie wiedziałam czy się cieszyć czy bać. Z jednej strony strach przed porodem, bólem i całą tą niewiadomą, z drugiej radość, że w końcu i podekscytowanie, że niedługo zobaczę moje maleństwo.
Na porodówce przygotowali mnie do porodu i znów podłączyli do monitora CTG.
Dziwne wydawały mi się tylko całe wycieczki lekarzy i pielęgniarek, zbierające się obok mojego wykresu. Wszyscy spoglądali na wyniki, kiwali do siebie znacząco i odchodzili.
Nikt nic nie mówił. Na moje pytania o monitor, kazali czekać na lekarza prowadzącego.
W końcu pojawiła się pani doktor, która łapiąc mnie za rękę powiedziała, że mały źle reaguje na skurcze i ona doradzałaby natychmiastową cesarkę.
Nigdy w życiu się tak nie bałam. Ale to był inny strach.  Nie o siebie, nie o ból. Ale strach o moje nienarodzone jeszcze dziecko.
Po podpisaniu zgody na operację wszystko potoczyło się błyskawicznie. Rozmowa z panią anestezjolog, pielęgniarki przebierające mnie w jakiś zielony fartuch, przewiezienie na salę operacyjną niczym z serialu "Chirurdzy".
Cesarkę wykonuje się na częściowym znieczuleniu. Oznacza to, że nie czuje się bólu, ale jest się świadomym tego co się dzieje. Odczuwa się to co się dzieje w brzuchu ale nie ból.
Nie zapomnę nigdy uczucia rozcinania brzucha i wyrywania ze mnie dziecka. Każde szarpnięcie, każdy gwałtowny ruch panicznie mnie przerażał.
W pewny momencie usłyszałam od jednego z lekarzy, że już widać główkę. Spytali jakie imię ma mieć dziecko. Zdążyłam tylko odpowiedzieć i zasnęłam. Kiedy odzyskałam przytomność usłyszałam tylko, że mały jest cały i zdrowy.
Dalsze co pamiętam to tylko droga na oddział położniczy.
Następnie 24 godziny w łóżku. Dopiero w Wigilię w południe pozwolono mi wstać.
W Słowackich szpitalach ojcowie nie mają wstępu na oddział położniczy. Mogą zobaczyć dziecko przez szybę na oddziale noworodków, a z matką mogą się tylko spotkać na korytarzu przed wejściem na oddział. Szykowały się więc ciekawe święta.
Siostry pielęgniarki były jednak na tyle dobre, że wyjątkowo pozwoliły mojemu Lubemu wejść do mnie do pokoju. W końcu była Wigilia.
Udało nam się spędzić razem dwie godziny. Naszą pierwszą wspólną Wigilię... :)
Później już czas zleciał szybko. Czwartego dnia po operacji wróciliśmy do domu.



Po tygodniu spokojnego i prawie sielankowego życia we trójkę pojawiły się jednak kłopoty z jedzeniem.
Mały za nic w świecie nie chciał się złapać piersi. Miotał się, rzucał, płakał.
Kiedy się już złapał to tylko na moment, by zaraz puścić z płaczem.
Po całej nocy mojego i jego płaczu, rano zrezygnowani daliśmy mu sztuczne mleko.
Po południu pani doktor zaleciła przez parę dni używać silikonowych nastawek na sutki. Podziałało i mały zaczynał ssać.
Za to dla odmiany zaczął zwracać całe wypite mleko. Bez różnicy mu było czy to moje czy sztuczne. Wypuszczał z siebie fontannę białego, częściowo strawionego mleka, racząc nim każdego i wszystko.
Kolejna wizyta w szpitalu i kolejne instrukcje jak wykarmić czy też dokarmić małego, bo zaczął szybko tracić na wadze.
Badania, USG, kolejni lekarze i w końcu diagnoza: Refluks. Mały 24 godziny na dobę ma leżeć w pozycji pochylonej 30%, nie płasko, ma pić zagęszczane mleko, a z powodu utraty wagi musi być na razie karmiony butelką, czy to moim, odciągniętym mlekiem, czy też sztucznym, w celu kontroli ile wypija.

I tak nam upływają dni.
Odciągamy mleko (min 30 minut), karmimy Małego (ok godziny bo musimy robić przerwy co 20-40 ml żeby się mu odbiło, bo inaczej wszystko zwróci), przewijamy i znowu odciągamy, karmimy, przewijamy... Sielanka...
Pocieszam się obietnicą pani doktor, że z czasem można będzie jednak wrócić do karmienia naturalnego.
Najgorsze mamy już chyba za sobą. Już pogodziłam się z obecnością butelki w naszym życiu.
Pierwsze dni były okropne. Nie mogłam zaakceptować faktu, że nie jestem w stanie wykarmić swojego dziecka. To było dla mnie bardzo ważne. Czułam rozgoryczenie i rozczarowanie.
Paradoksalnie im bardziej się tym przejmowałam, tym mniej miałam mleka i nawet odciągać nie było co, więc i nawet poprzez butelkę nie mogłam go nakarmić naturalnie.
Dziś już po wielu wypłakanych łzach zrozumiałam, że najważniejsze że mój Synek nie jest głodny. Wiele dzieci jest karmione sztucznie i żyją zdrowe i szczęśliwe.
Mleko powróciło z dezercji i Mój Mały Książę jest najedzony, szczęśliwy i przybiera w końcu na wadze.
A co za tym idzie szczęśliwa jestem i ja.

Miłość do dziecka to coś magicznego, co pojawiło się w moim życiu nieproszone, wraz z zaskoczeniem i dwoma kreskami na teście. Z każdym dniem rosła i wciąż rośnie.
W ciągu tych 9 miesięcy mój świat gruntownie się przewartościował. Ranking priorytetów przewrócił się i ułożył według całkiem innych kryteriów. Życie zmieniło się diametralnie. Na lepsze. Bo jakoś lepsza się czuję...
Pełniejsza... i to nie tylko miłości...


Ps. Dziękujmy wszystkim za trzymanie kciuków i wszystkie pozytywne myśli, życzenia i słowa. Jesteście kochani. Buźka :)

7 komentarzy:

  1. Jak dobrze, ze napisalas!!! Nawet nie wiem jak doczytalam do konca, bo sie oczywiscie poryczalam z wrazenia. Takich przygod nikt nie przewidzial, ale najwazniejsze, ze juz jest w porzadku, ze jestescie zdrowi i szczesliwi.

    OdpowiedzUsuń
  2. Uffff ....jak to dobrze, że wszystko w porządku;-)
    Cieszę się jakniewiemco;-)
    Pozdrawiam szczęśliwą rodzinkę serdecznie nad wyraz.

    OdpowiedzUsuń
  3. Cieszę się że wszystko w porządku, tak bardzo się cieszę, przeczytałem wszystko co napisałaś jednym tchem, za kilka mc to ja będę tatą a twoj blog jest skarbnicą wiedzy dla mnie. Życzę wam z czystego serca by Malutki był zdrowiutki, a Ty Świeżo upieczona mamusiu abyś miała radości co nie miara, tacie życzę wytrwałości w opiece nad całą rodziną... Pozdrawiam Słowa szczerości...

    OdpowiedzUsuń
  4. Stardust,
    na szczęście przygody już za nami. Miejmy nadzieję, że najgorsze za nami. :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Akularnico,
    ja też się cieszę i dziękuję za pozdrowienia. Oczywiście przesyłam buziaki również. :)

    OdpowiedzUsuń
  6. :) To prawda, że dziecko zmienia nasz świat. I tak już zostaje, nieważne czy ma lat 2 czy 22:)
    Ściskam!

    OdpowiedzUsuń
  7. About Women's Brands Accesories!

    OdpowiedzUsuń