czwartek, 11 marca 2010

Rower i strupy...

W czasie mojej wirtualnej nieobecności słońce świeciło nad moją emigracyjną mieścinom.
Dobrze... Przynajmniej choć częściowo rekompensował mi się los za cierpienia związane z brakiem mojego HaPeczka.
A że słońce motywuje, Luby wpadł na jeden z tych swoich genialnych pomysłów. ROWER!!!
Tak, tak... że ja i on i rower, że dookoła miasta. Że dookoła i z nim to rozumiem. Ale na co do cholery jeszcze dwa koła (miałam napisać dwa pedały ale bałam się posądzeń o sami wiecie co).
Bo ja rowery owszem bardzo lubię. Ale już nie czynnie. Popatrzeć lubię jak jeżdżą.
Sam fakt, że Luby proponuje to już nie lada zaskoczenie. Bo Luby to piłkarzem jest biernym. Gra w piłkę nożną biernie. Pilotem przed telewizorem. Czasem czynnie na play station  ale to się wtedy zmęczy na jakieś pół roku porządnie.
I sobie te rowery wymyślił. W sumie to mu się nie dziwię bo z powodu mojego offline prześladowałam jego osobę bezustannie gadając. Pewnie pomyślał że świst wiatru przy jeździe zagłuszy moje gadanie...
Ale los chyba jednak mnie lubi, bo dziś rano, wstając, pogodzona z koniecznością jazdy na rowerze zobaczyłam... ŚNIEG!!!
Znowu pada!!!
Albo w końcu. Bo tu u nas to śnieg tylko przez pół tygodnia był a potem tylko coś tak trochę... A tu proszę!!!
Może nie cieszy mnie fakt samego śniegu ale perspektywa nie muszenia jeździć na rowerku.
Obudziłam więc Lubego rano z lisią miną na twarzy, po czym wyraziłam ogromną chęć jazdy na rowerze ale też jeszcze większy żal z powodu padającego śniegu. Przecież zimowych opon nie mamy. :)
Że Luby zmarźluch większy niż ja. Wyjrzał przez okno, ocenił szybko sytuację i obiecał wynagrodzić mi to kiedy już będzie ładna pogoda.
Nie szkodzi. Przynajmniej o parę dni mi się odwlecze.

Jakoś specjalnie nie przepadam za jazdą na rowerze od czasu jak mój brat zdarł sobie połowę skóry przy okazji jednej z przejażdżek.
Pamiętam jak po kryjomu wyciągnął rower z "komórki" za domem. Rower niby nic groźnego.
Ale ważne żeby miał hamulce.
Ale Brat ryzykant był zawsze. Więc na co mu hamulce.
Adrenalinę chłopak lubił więc wybrał najbardziej stromą górkę i ku rozpaczy mojej i kuzynek rozpędzony ruszył niczym Hołowczyc (nie jak Kubica, bo w tamtych czasach Kubicy jeszcze nie było; znaczy był ale jeszcze nie jeździł tak szybko... mniejsza z tym...).
Opowiadał potem, że w połowie zorientował się, że jednak samymi nogami nie wyhamuje, niestety tak jest tylko w bajce o Flinstonach. Miał więc dwie możliwości:
rozbić się na wielkim betonowym płocie od ogrodu księży
albo
hamować ciałem. Wybrał opcję, która wydawała mu się najmniej bolesna, czyli hamowanie ciałem. Hamował i wyhamował.
Trzeba tylko zaznaczyć, że było lato i ubrany był w krótkie szorty oraz podkoszulek. Nie trudno się więc chyba domyślić, że całkiem bez szwanku nie wyszedł. Zdarł sobie (dosłownie) skórę z połowy ciała. 
Rezultat był taki że całe wakacje chodził z obdartą lewą stroną twarzy, obdartą lewą ręką i lewą nogą. Wyglądał komicznie i tragicznie zarazem.
Mało tego strupy nie chciały się goić. Szło im to wyjątkowo topornie. Przewidywaliśmy jakieś blizny do końca życia.
Ale że chłopak kreatywny i pomysłowy, choć bardziej z przypadku, postanowił temu zaradzić.
Byliśmy kiedyś nad jeziorem. Choć to chyba jakiś sztuczny zbiornik był i kąpać się w nim ze względu na brudną wodę nie można było. Ale można było podziwiać ryby. Pływające do góry brzuchem.
W pewnej chwili podziwiać można było też mojego brata spokojnie pluskającego się w wodzie. Mama była przerażona. Przewidywała chyba ze sto infekcji i chorób, które przedostały się przez rany/strupy z wody i co za tym idzie tragiczny koniec.
Ale mój brat wyszedł z wody prawie cało. Wyszedł bowiem bez strupów. WSZYSTKIE się odmoczyły w wodzie i odpadły. Blizn nie ma do dziś.


A roweru do dziś nie bardzo ten tego.

7 komentarzy:

  1. Przypomniałaś mi wybuch mojej asertywności..:)Jeden z moich kolegów szkolnych ma wytwórnię rowerów turystycznych w Austrii,tak ze cztery lata temu zaprosił klasę na zjazd....pojechaliśmy,a jakże ..dwadzieścia kilka osób...wszyscy przygotowani do jazdy...stroje ...trening i talie tam..a ja nic.....we wczesnej młodości trochę jeździłam...ale później....ja NIE LUBIĘ SIĘ MĘCZyĆ....więc przez trzy dni ONI jeździli....jakiś 200 km zrobili po górkach w okolicy Saltzburga...:):)..a ja grzecznie odmówiłam udziału w rozrywce.....:):)...spacerowałam po okolicy i robiłam zdjęcia....:).....niektórzy mi zazdrościli...ale mordowali te kilometry..a ja nie żałowałam...nic a nic....że odmówiłam...:):)....

    OdpowiedzUsuń
  2. Cała JA :) moim skromnym zdaniem, jeśli Luby coś proponuje, to trzeba korzystać. Bo zauważyłam, że oni się szybko płoszą jak nie podchwycić ich pomysłów... I potem już nic nie wymyślają, nie zapraszają... poza tym to ruch! Więc się nie migaj :)
    Maję to rozumiem... bo górach w życiu!!! Ale po mieście?? ?Super :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Hmm...rower...może ale chyba stacjonarny:)

    OdpowiedzUsuń
  4. Ostatnio jednej znajomej się śniło, że przyjechałam do niej na rowerze - bagatela kilkaset kilometrów. Trafiła jak kula w płot. ja i rower to dwie sprzeczności :D

    OdpowiedzUsuń
  5. Maju,
    może masz rację... Muszę poćwiczyć asertywność...


    Mała Mi,
    w sumie fakt. Szybko im pomysły uciekają... Poczekamy zobaczymy... Ale przecież seks też sport... może więc na tej płaszczyźnie... ;P

    Czarny(w)Pieprzu,
    to już wolę zwyczajny... Przynajmniej sobie pooglądam coś... zawsze potem autobusem mogę wrócić...

    Nivejko,
    rozumiemy się rozumiem.. :D

    OdpowiedzUsuń
  6. Hahaha :) na tej PŁASZCZYŹNIE nawet bardziej mu się pewnie spodoba ;D

    OdpowiedzUsuń
  7. Oj nie wątpię że się spodoba... :D

    OdpowiedzUsuń