piątek, 29 stycznia 2010

ona cz.1


Kiedyś lubiła patrzeć ludziom w oczy. Przestała, kiedy sama nauczył się nie okazywać nimi emocji i uczuć. Wtedy przestała też nosić okulary przeciwsłoneczne. Z czasem uczyniła z tego narządu skuteczną broń w nieustannej walce jaką było dla niej życie.
Potrafiła speszyć każdą rozmówczynię zdecydowanym, pewnym siebie wzrokiem; każdego mężczyznę uwieść kokieteryjnym spojrzeniem; każdego owinąć wokół palca mrugnięciem starannie wytuszowanych rzęs.
Wiedziała że jej atutem byłą łatwość zjednania sobie mężczyzn. Przyjaźniła się z nimi, kokietowała, dopieszczała ich męskie ego, pozwalając im od czasu do czasu opiekować się sobą; sprytnie trzymała ich na smyczy szacunku i podziwu dla niej.
Przez te lata zdążyła poznać naturę facetów. Wiedziała, że takie jak ona fascynują ich, intrygują pociągają jak magnes. Wyzwolona, niezależna, pewna siebie i swojej wartości, była zawsze otoczona wianuszkiem mężczyzn, którym wyznaczała rolę w jej życiu.
Dystans na jaki ich trzymała sprawiał tylko, że jaszcze bardziej ich pociągała. Chęć zdobycia tej niezdobytej rzucał ich do jej stóp. Każdy miły gest, cieplejsze słowo, sprawiało iż czuli się wyróżnieni wśród grona rywali. Walczyli wręcz o jej względy...
Sprytnie jednak wyznaczała im i sobie granice tej znajomości.
Wiedziała, że te relacje dają jej przewagę, szczególnie nad kobietami. Były zazdrosne o te układy, a zazdrość je gubiła. Zresztą, jak każde uczucie, dlatego starała się ich wystrzegać – i kobiet i uczuć.
Nigdy też nie przyjaźniła się z kobietami. Przez ten czas zdążyła zrozumieć, że są zakłamane i zawistne, władają nimi skomplikowane a zarazem prostackie emocje.
Wolała mężczyzn. Zresztą to kim była i jaka była nie wpływał zbyt pozytywnie na jej popularność wśród płci żeńskiej.
Zawsze zdecydowana, stanowcza, pewna wytyczonego celu, dobrze wiedziała, że połowa sukcesu to świadomość że i tak go osiągnie. Reszta to tylko parcie przed siebie. Przed siebie, zawsze prosto, bez omijania przeszkód, bez względu czy z górki czy pod nią, po kamieniach, w wodzie, czy po maśle,pieszo czy transportem, dolinami czy górami. Byleby tylko przed siebie.
Choć dziwnym trafem zawsze była górą.
Nigdy się nie cofała. Wytrwale, stanowcze, konsekwentne, niemal wykwintne i wyrafinowane, dopracowane w każdym szczególe i akcie działanie.
Dla niej liczył się tylko efekt. To jak z jedzeniem: nie wystarcz się najeść. Trzeba dobrze przygotować, dobrze przyprawić, dobrze zjeść, dobrze wspominać i nie mieć zgagi. Wyrzuty wspomnienia są bowiem żałosne, niepotrzebne, wyimaginowane, stworzone na potrzeby miękkich, „dobrych” ludzi, by mogli napawać się przywilejem „czystego sumienia” i identyfikatorem „dobry”. Były jej obce: i „dobrzy ludzie” i wyrzuty sumienia. Jak fikcja literacka w tanim romansidle Boga.
Nie lubiła uśmiechów. Może dlatego rzadko się uśmiechała. Uważała go za zbędny dodatek. Jak tandetne, przereklamowane kolczyki, które znoszone „świątek-piątek” pozornie zdobiły pół miasta. Wolała dystyngowaną prostotę tajemniczych ust. Zresztą ten wdzięczny dźwiękowy instrument wykorzystywała w innym celu: jako magiczny, wyszminkowany blask warg broszki czy seksowny dźwięk naręcza bransolet ze słów.
Lubiła zwierzenia. Zwierzenia innych ludzi. Była jak znajoma pani psycholog, której nie płaci się gotówką, bo jej gabinet jest zbyt renomowany na prostackie banknoty.
Ci jej potencjalni pacjenci, dziwnie jej ufali. Od zwykłej rozmowy o interesach przechodzili do najbardziej intymnych szczegółów, do których wielu z nich, pierwszy raz w życiu się przyznało, nawet przed samym sobą. Tak jakby sami odgryzali sobie łapę by jej ją podarować i otrzymać nią cios w mordę.
A ona zawsze zostawiała zadrapania. Prawdziwa kobieta z pazurem, którzy oni sami piłowali.
Banalnych, nieprzydatnych rozmów o pogodzie czy „dupie-marynie”, podobnych do suchych, słonych paluszków jedzonych dla zabicia czasu, nie prowadziła. Nie jadła też krakersów o smaku najnowszych kosmetyków, plotek ze świat show-biznesu czy nowej sukienki Jolki, którymi częstowały ją przelotnie znane samice. One tyły od tych pierdół powietrzem. Próżne matrony i ich kółko krawieckie pod przykrywką którego grubymi nićmi intrygi wbijały szpile i przyklejały przyjaciółkom łatki do ich przyciasnych ale modnych sukienek. A stężone głupotą powietrze nie uchodziło dziurami niewiedzy – zmodyfikowane insekty.
Zawsze w ich oczach widziała jak przez pustaki budowy ruiny zdewastowanych fundamentów kobiety. I nawet żal jej było ich żałowania.
Była tajemnicą. Zagadką, która im bliżej byłeś rozwiązania tym bardziej się wikłała.
Wydawała się spontaniczna, jednak tylko ona wiedziała że większość jej decyzji, prawie każdy gest i słowo, były gruntownie przemyślane. Impulsywność przypisywała bowiem uczuciowej stronie natury człowieka. Ona stawiała na rozum w tej trudnej rozgrywce jaką było życie.
Sprawiała wrażenie twardej, silnej i samowystarczalnej. Sama zresztą dbała o ten wizerunek. Tyle lat go pieczołowicie tworzyła.
Od tego dnia jak odszedł... Jak zostawił ją głupią kobietkę z bagażem wspomnień w szafie. Z pękniętym na miliony kawałków sercem...
Nie miała już sił go zbierać i lepić jak filiżanki z urwanym uchem. Więc tylko je wyrzuciła. Pozamiatała jak zamiata się na podwórku. Chciała wyrzucić wszystko co przypominało by mu jego, wszystko co było jego. A ona była przecież cała jego.
Dlatego ją wyrzuciła. I tak nie mogła być taka jak „sprzed niego”. Stworzyła więc nową JĄ. Tą silna i twardą sukę, bez uczuć. Bo jak się nie ma uczuć to nikt nie może ich zranić. Czyż nie tak? Dlatego powstała ONA. I długo nią była. Do czasu niestety aż...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz